100 lat Zoo w Zamościu.

Obecny Ogród Zoologiczny im. Stefana Milera w Zamościu został założony przez legionistę, społecznika, nauczyciela biologii w Państwowym Gimnazjum Męskim im. Hetmana Jana Zamoyskiego w Zamościu. Do pracy w tej szkole Stefan Miler został skierowany z Legionów Polskich jako rekonwalescent (ranny w bitwie pod Smolarami) po paromiesięcznym pobycie w szpitalu w Kowlu – w 1916 roku. Już w 1917 roku zaczyna tworzyć w szkolnej pracowni przyrodniczej wraz z uczniami, z którymi doskonale umie się porozumieć „mały skrawek żywego lasu”. Uczniowie przynosili pnie jodeł i jałowce, umieszczali w nich kępy mchów, z których wyrastały paprocie i widłaki. Zamieszkały tam złapane przez chłopców gady i ptaki. Gromadzeniem pokarmu dla zwierząt i codziennym sprzątaniem zajmowali się uczniowie. Profesor nie miał z tym kłopotu, bo dla nich była to nagroda i wyróżnienie. Myśl u Stefana Milera o stworzeniu przyszkolnego ogrodu przyrodniczego zrodziła się, gdy studiował nauki przyrodnicze w Szwajcarii. Widział tam przyszkolne ogródki przyrodnicze, hodowlę roślin i zwierząt. Jego marzeniem była realizacja tych doświadczeń na gruncie polskim.
Profesor Miler uważał, że nauczanie biologii jest możliwe jedynie przez bezpośredni kontakt z przyrodą i poznawanie piękna natury. Zaczyna prowadzić lekcje w terenie. W 1918 roku profesor otrzymał od władz miejskich niewielką działkę (20 m na 12 m) w bezpośrednim sąsiedztwie kościoła św. Katarzyny. Teren ten należało przedtem uporządkować z gruzu i wszelakich śmieci. Robili to uczniowie po lekcjach. Na tym skrawku ziemi posadzono „Ogródek Przyrodniczy” z setką bylin i krzewów. Sukcesywnie przybywało zwierząt, dla których robiono prowizoryczne schronienia. Najgorszy okres to II wojna światowa,  ZOO zostało zbombardowane, zginęła część zwierząt, głodowały inne i padły z zimna z powodu braku ogrzewania. Profesor został aresztowany, nie zmienił jednak swojego niezłomnego charakteru (nie podpisał volkslisty). Później działał w konspiracji, brał udział w tajnym nauczaniu, uczestniczył w akcji zabezpieczenia i przechowywania obrazu Jana Matejki „Hołd Pruski” (przywiezionego z Krakowa) w kościele św. Katarzyny w Zamościu przylegającym do ZOO. Po wojnie ZOO odbudowano, przybyły nowe zwierzęta, jednak były kłopoty z ich utrzymaniem. Większość środków finansowych, które zarabiał profesor Miler w szkole, oddawał dla ZOO, podobnie dochód z sadu i ogrodu. Musiał zdobywać dodatkowe środki. Wygłaszał szereg odczytów i wykładów w Zamościu zaznaczając, że dochód będzie przeznaczony na utrzymanie ogrodu. Wprowadzono bilety wstępu (10 i 20 groszy). Była też ogromna pomoc, ale nadal niewystarczająca od zamościan i okolicznych mieszkańców, którzy dostarczali do Ogrodu swoje płody rolne, materiały na budowę nowych pomieszczeń i konieczne remonty.
Zbierano także resztki chleba z okolicznych domów i szkół. Pomagali finansowo niektórzy zamożni zamościanie. Ogród cieszył się coraz większą popularnością, spełniał nie tylko rolę poznawczą roślin i zwierząt, ale też był miejscem rozrywki i odpoczynku. Udawano się do Ogrodu całymi rodzinami na spacer, posłuchać muzyki – koncertowały tam orkiestry strażackie, Orkiestra Włościańska Karola Namysłowskiego, grano w grę towarzyską – krykieta. Na ławkach opalano się i prowadzono rozmowy. Bliziutko był Dworzec Autobusowy, przyjeżdżający do Zamościa nie musieli daleko iść aby zwiedzić ZOO. Również zwiedzano ZOO podczas oczekiwania na autobus. Atrakcję stanowiły zwierzęta częściowo oswojone, które chodziły między zwiedzającymi (ptactwo). Profesor Miler często chodził z jakimś zwierzęciem na smyczy (np. z rysiem). W późniejszych latach profesor nie dawał już rady prowadzić Ogrodu z uczniami. Od 1927 roku przyznano etat woźnego, który opiekował się zwierzętami i karmił je. Z czasem zatrudniono także kasjerkę. Urządzano loterię fantową (prawie każdy fant pełny), a dochód przeznaczano na dla ZOO.  Z czasem powstały nowe klatki dla zwierząt (w znacznym stopniu pomogła tu wizyta Prezydenta Rzeczypospolitej Ignacego Mościckiego. W dowód uznania i poparcia dla działalności profesora Stefana Milera przyznano dla ZOO pomoc finansową w kwocie 10 tysięcy złotych przez kolejne 3 lata. Był to dobry zastrzyk finansowy. Wybudowano za tę kwotę cieplarnię, niedźwiedziarnię, pomieszczenie dla orłów i inne klatki. Na początku 1953 roku Ogród uchwałą PMRN został przejęty przez resort gospodarki komunalnej i jako Miejski Ogród Zoologiczny włączony został do Miejskiego Przedsiębiorstwa Gospodarki Komunalnej. Dyrektorem Ogrodu pozostawał nadal Stefan Miler. Od tego czasu miał dwie osoby na etacie do pomocy i własny budżet (zmniejszono mu ilość godzin lekcyjnych w szkole). W 1954 roku został przymusowo skierowany na emeryturę za obronę (jako jedyny radny) imienia szkoły pod patronatem Jana Zamoyskiego (chciano zmienić na imię Janka Krasickiego).
Marzeniem Profesora Milera było przeniesienie Ogrodu na większy „godny” teren. Miał plany, przygotowywał projekty adaptacji nowego terenu. W kontynuacji zamierzeń przeszkodziła mu ciężka choroba. W 1957 roku doznał udaru mózgu, w wyniku którego sparaliżowana została lewa część ciała. Przestał być kierownikiem ZOO od 1.11.1957 roku. Pod koniec 1961 roku wraz z żoną Natalią i synem Henrykiem przeprowadził się do Warszawy. Zmarł 14 lutego 1962 roku. Został pochowany na cmentarzu na Powązkach w Warszawie, w rodzinnym grobowcu. Ze Starego Miasta przeniesiono ZOO na obecny teren przy ul. Szczebrzeskiej w pośpiechu, dopiero w 1980 roku (w Zamościu miały odbyć się  Dożynki Centralne). Dla zwiedzających ZOO zostało otwarte dopiero w 1982 roku. Od chwili powstania do chwili obecnej ZOO miało 7 dyrektorów (obecny Dyrektor Grzegorz Garbuz). Ogród w tym czasie przeszedł modernizację i gruntowną przebudowę dzięki środkom z Norweskiego Mechanizmu Finansowego i dzięki funduszom z Unii Europejskiej. Przebudowano i wybudowano szereg obiektów dla zwierząt. Pojawiły się nowe gatunki zwierząt, dzięki czemu ZOO stało się bardziej atrakcyjne. Rocznie zamojskie ZOO odwiedza ok. 200 tysięcy ludzi (osiągnięto stan za czasów Stefana Milera). Jest to wizytówka miasta, która dostosowana jest do standardów europejskich, należy do międzynarodowych organizacji. ZOO będzie też rozbudowywane w dalszym ciągu (projekt 17 mln zł).
Szczegółową historię powstania ZOO i różne ciekawe historie „opowie” sam Stefan Miler w swoim opracowaniu – „Rys historyczny Ogrodu Zoologicznego w Zamościu  czyli radosne narodziny „ZOO” i dalsze jego dzieje” w referacie wygłoszonym w lipcu 1954 roku na Zjeździe Dyrektorów Ogrodów Zoologicznych w Łodzi. Informujemy naszych Czytelników, że tekst ten drukowany będzie na naszej stronie przewodnickiej.

_____________________________________________________________________________________________________

Świętowanie 1oo -lecia ZOO w Zamościu
W dniu 27.09.2018 roku ZOO w Zamościu zorganizowało Radę Dyrektorów Polskich Ogrodów Zoologicznych i Akwariów. W tym dniu do Zamościa przyjechali potomkowie profesora Stefana Milera: wnuczki (córki Stefana Milera – juniora) – Ewa Nierojewska z mężem Dariuszem Nierojewskim i Jola Ołdak (z Wybrzeża) oraz wnuk – Zbysław Lewiński (syn Grażyny Lewińskiej z d. Miler) – ze Śląska.
Zanim odbyły się w Zamościu oficjalne uroczystości z okazji 100 lecia ZOO, przewodnicy z Koła Przewodników Terenowych PTTK im. Róży i Jana Zamoyskich w Zamościu mieli spotkanie z potomkami Stefana Milera i szkolenie na temat ZOO w siedzibie Wyższej Szkoły Zawodowej im. Stanisława Staszica w Zamościu. Na spotkanie przybyli również sympatycy Koła. Prezes Koła Przewodników Maria Rzeźniak powitała wszystkich obecnych, a w szczególności Gości, potomków Profesora Milera. Przekazała prowadzenie spotkania kol. Bożenie Kamaszyn-Gonciarz, która przedstawiła kolejność tematów. Najpierw wyświetliła film dokumentalny, zrealizowany przez v-ce Dyrektora ZOO Zamojskiego – Łukasza Sułowskiego pt. ”Ogród Profesora Milera”. Była to poniekąd prapremiera tego filmu, Którą przewodnicy i ich goście mogli obejrzeć dzięki uprzejmości autora filmu. Film ukazuje historię, rozwój, modernizację oraz plany dalszej rozbudowy zamojskiego ZOO. Dużo miejsca poświęcono w nim założycielowi ogrodu, Stefanowi Milerowi oraz uczniom, którzy pomagali zajmować się ogrodem. Kolejni dyrektorzy kierujący tą placówką wypowiadają się w nim o swojej działalności na rzecz ZOO, zwierzętach, roślinności. Prezentację zamojskiego ZOO na filmie zakończył obecny Dyrektor Grzegorz Garbuz, który powiedział o planach i dalszej modernizacji ZOO. Ogólnie film podobał się, a ukazanie prawdziwej historii ogrodu przyczyniło się do wzbogacenia wiedzy zamościan o tym obiekcie.
Następnie kol. Bożena Kamaszyn–Gonciarz na przygotowanym pokazie multimedialnym o ZOO, przedstawiła koligacje rodzinne Familii Milerów oraz opowiedziała o początkach tworzenia ZOO. Przewodników zainteresowały różne śmieszne historie związane ze zdobywaniem lokum dla zwierząt np. o kradzieży balii dla żółwi, budki wartownika, z której zrobiono domek dla wiewiórek. Następnie kol. Bożena przedstawiła zaproszonych gości, prosząc ich jednocześnie o podzielenie się z przewodnikami wspomnieniami o ich dziadku, Stefanie Milerze. Wnuczki i wnuk dzielili się wspomnieniami także o: swoich rodzicach, którzy mieli szczęśliwe dzieciństwo w Zamościu, przebywając prawie codziennie wśród zwierząt;  spotkaniach i kontaktach z dziadkiem, korespondencji dziadka do nich i ich najbliższych. Dziadek napisał do wnuczek i ich matki tuż przed swoją śmiercią, pismo w liście momentami było niewyraźne. Wnuczki opowiadały jak bardzo dziadek nie mógł pogodzić się z tak wczesną śmiercią ich ojca Stefana juniora, a swojego ukochanego syna (zmarł mając 27 lat, był dobrze zapowiadającym się oficerem marynarki ). Po jego śmierci ojciec napisał wiersz pt. ”Zgasłeś mi Stefku”, dedykowany synowej i wnuczkom. Opowiadały o twórczości dziadka, który był gorącym patriotą, m.in o wierszu o Rotundzie Zamojskiej, czy wierszu „Byłem i będę”. Natomiast wnuk Stefana Milera, Zbysław Lewiński zapamiętał dobrze jedną z wizyt dziadka, kiedy był jeszcze małym chłopcem. W pamięci dziecka utkwiła szczególna czułość dziadka, który przytulił go i głaskał po głowie. Taki był Stefan Miler i to było bardzo wzruszające. We wspomnieniach wnucząt sylwetka Profesora jawiła się jako czułego, ciepłego mężczyzny, kochającego nie tylko Polskę, zwierzęta, przyrodę, ale też jako ojca i dziadka troszczącego się o los rodziny pomimo, że mieszkał od niej daleko.
Spotkanie z przewodnikami przebiegło w bardzo miłej atmosferze, wnuczkom wręczono kwiaty i wszyscy goście otrzymali materiały promocyjne przygotowane przez Muzeum Zamojskie. Po spotkaniu większość przewodników wraz z gośćmi udała się na kawę i dalszą pogawędkę do kawiarni na Rynku Wielkim. Tam nastąpił dalszy ciąg opowieści o rodzinie Stefana Milera.

 

   

_____________________________________________________________________________________________________

 Oficjalne uroczystości 28.o9.2018 roku.
Uroczystości zorganizowane przez ZOO Zamość w 100 rocznicę powstania, odbyło się za zaproszeniami – o godz. 11–tej w Sali Ośrodka Sportu i Rekreacji w Zamościu. W uroczystości tej wzięły udział władze miasta, przedstawiciele Wojewody Lubelskiego, dyrektorzy i pracownicy ogrodów zoologicznych, radni, byli i obecni pracownicy ZOO, potomkowie założyciela Ogrodu. Po powitaniach gości miała miejsce prezentacja filmu dokumentalnego, który zrealizował v-ce Dyrektor ZOO – Łukasz Sułowski. Film nosił tytuł” Ogród profesora Milera”, a ukazuje historię powstania ZOO; wypowiadają się uczniowie profesora, sąsiadka, następcy Stefana Milera aż do obecnego dyrektora Grzegorza Garbuza. Opowiadają o karmieniu zwierząt za czasów Stefana Milera, przeprowadzce ZOO, wstrzymaniu robót ze względu na brak środków finansowych. Dawni uczniowie Profesora Milera  ukazują na filmie sylwetkę wychowawcy, który wszystkie swoje siły i środki poświęcał ogrodowi, najpierw szkolnemu, a później Miejskiemu. Dyrektor Grzegorz Garbuz komentował historię powstania ogrodu, jego rozwój, modernizację i dalsze plany, które są optymistyczne. Głos zabrał Prezydent Miasta Andrzej Wnuk, a później wręczono odznaczenia państwowe oraz medale Prezydenta Miasta Zamościa „Zasłużony dla Zamościa” (Dyr. G. Garbuz i Kierownik Schroniska dla Zwierząt – Piotr Łachno). Wojewoda Lubelski nadał okolicznościowy dyplom z medalem dla Ogrodu Zoologicznego im. Stefana Milera. Za długoletnią służbę w ZOO zostali odznaczeni obecni pracownicy ZOO. Dyrektor otrzymał Brązowy Krzyż Zasługi. Następnie głos zabrali uczestnicy uroczystości skladaąc gratulacje z okazji jubileuszu oraz wręczając upominki. Podziękowanie za zaproszenie w imieniu rodziny Stefana Milera złożyła na ręce Dyrektora wnuczka Stefana Milera, Ewa Nierojewska.
Był także miły akcent w czasie przerwy w oczekiwaniu na obiad. Były Prezydent Miasta Zamościa i nasz Honorowy Przewodnik Eugeniusz Cybulski oraz uczeń profesora podarował rodzinie profesora swoje 2 tomy sonetów z dedykacją. Dotarła także ze swoim tomikiem wierszy kol. Barbara Kotyła, która również przekazała swoje tomiki wnuczkom profesora. Zrobiono również pamiątkowe zdjęcia. Następnie kol. Bożena zaprowadziła rodzinę Stefana Milera do ZOO. Przed wejściem jest ławeczka na której uwieczniono siedącego Stefana Milera trzymającego niedźwiadka. Wnuki Profesora z przyjemnością siadły przy „dziadku”. Po zwiedzeniu ogrodu goście udali się na kolację do OSIR w Zamościu.
 29.09.2018 roku.
Rodzina Stefana Milera udała się przed południem na cmentarz parafialny na ul. Peowiaków, na grób Bronisławy Miler, swojej Babci, prababci i praprababci, która zmarła w lutym 1939 roku. Złożono kwiaty, zapalono znicze, zmówiono cichą modlitwę. Zrobiono przy grobie pamiątkowe zdjęcia. Następnie udano się na zwiedzanie miasta z kol. Bożeną, nie sposób było ominąć dawnego budynku, gdzie zamieszkiwał z rodziną Stefan Miler, przy ul. Peowiaków 5 w tzw. Belwederku do 1951 roku. Zrobiono pamiątkowe zdjęcia. Następnie udano się na Stare Miasto. Goście byli zdziwieni, że na tak małej powierzchni byłego ZOO pomieściło się tyle zwierząt i klatek oraz roślin. Rynek Wielki zrobił na obecnych duże wrażenie (ostatni raz byli tu 10 lat temu i zauważyli wielką różnicę!). Po Nadszańcu gości oprowadzała Kol. Krystyna Malec. Była duża grupa zwiedzających i koleżanka przedstawiła rodzinę Stefana Milera, która razem zwiedzała bastion VII. Zrobiono też pamiątkowe zdjęcie. Wszyscy byli zadowoleni ze zwiedzania ciekawych obiektów. Następnie zwiedzano Muzeum Zamojskie – gości oprowadzał dr Jacek Feduszka. Rodzina była bardzo zadowolona ze zwiedzania i oprowadzania, dowiedziała się dużo ciekawych rzeczy o których wcześniej nie wiedziała. Jeszcze wnuczki wtuliły się w futro „Baśki” niedżwiedzicy, która była pociechą i chlubą zamojskiego ZOO. ZOIT również przygotował upominki książkowe dla rodziny. Pełni wrażeń goście udali się na spoczynek przed długą podróżą do miejsc zamieszkania. Ponieważ jeszcze dużo obiektów pozostało do zwiedzania przewodnicy zapraszają Rodzinę Stefana Milera do rychłego, ponownego odwiedzenia Zamościa.
Do zobaczenia!
Tekst : Bożena Kamaszyn – Gonciarz
Zdjęcia: Koło Przewodników Terenowych im. Róży i Jana Zamoyskich PTTK
Trzy plakaty udostępnia Biblioteka Narodowa w Warszawie.
Opracowanie: Ewa Lisiecka

__________________________________________________________________________________________________________

Wnukowie i wnuczki Profesora Stefana Milera
Przesyłamy Państwu, Przewodnikom Koła im. Róży i Jana Zamoyskich w Zamościu moc szczególnych podziękowań związanych z uroczystościami obchodów 100 lecia ZOO im. Stefana Milera w Zamościu. Szczególnie dziękujemy za możliwość zwiedzania historycznych miejsc w Zamościu pod Państwa Przewodnictwem, serdecznego i wspaniałego oraz radosnego spotkania, które odbyło się z Waszym udziałem w dniu 27 września 2018 r. Wielkie podziękowania dla Pani Bożeny Kamaszyn – Gonciarz za organizację, opiekę i czas nam poświęcony podczas naszego wspaniałego i niezapomnianego pobytu w Zamościu. Jeszcze raz ogromnie dziękujemy .
Wnuczki i wnukowie z rodzinami naszego dziadka – Stefana Milera.
__________________________________________________________________________________________________________
Przedruk z maszynopisu Profesora Stefana Milera (za pisemną zgodą jego Wnuków). Zachowano oryginalną pisownię.
RYS HISTORYCZNY OGRODU ZOOLOGICZNEGO W ZAMOŚCIU /czyli radosne narodziny „ ZOO” i dalsze jego dzieje/.
Dopisek pisany ręcznie przez autora: Referat wygłoszony w lipcu b.r. na Zjeździe dyrektorów ogrodów zoologicznych w Łodzi.
                                               Wstęp
 Jak wiemy przyroda jest całością. Wszystkie jej twory, czy to nieorganiczne, czy organiczne, żywe, powiązane są ze sobą wspólnotą pochodzenia i tworząc jedność świata współzależą wciąż od siebie, ciągłym ulegając przemianom. Ale w tej odwiecznej przemianie tempo zmian organizmów, ich materii organicznej jest niepomiernie szybsze niż materii nieorganicznej, mineralnej. Życie bowiem, to wynik błyskawicznych oddziaływań na siebie drobin ciał białkowych, wciąż rozpadających się i wciąż tworzących się na nowo. I szybszą jest jednocześnie ewolucja istot żywych, niż ewolucja materii nieorganicznej.
 Od elektronów do atomów i związków chemicznych, do formowania się i rozwoju systemów słonecznych wszechświata, daleka i długa była droga na szlaku wieczności. Ileż miliardów lat świetlnych mogło upłynąć, zanim powstało nasze słońce, a ile później milionów lat, nim nasza planeta ziemska posiadła biosferę? A ileż od tego czasu na niej powstało gatunków roślin i zwierząt ,jakim one w ciągu krótkiego stosunkowo czasu, bo ledwie może jednego miliarda lat, uległy ogromnym przeobrażeniom, jak mówi nam o tym paleontologia, a potwierdza embriologia. Jak szybko stosunkowo, bo ledwie od niecałego miliona lat, ten pochód życia swym doborem naturalnym rozwinął ze świata zwierzęcego postać praludzką i wysunął ją na czoło, by ukwiecić na swych szczytach rozwoju drzewo genealogiczne, by ta istota już ludzka, jako Homo-sapiens ewolucją swej materii myślącej, rozwojem swego mózgu, mogła przyśpieszać ewolucję doborem sztucznym dla wzmożenia bytu obecnych i przyszłych pokoleń.
Aby to czynić coraz lepiej, człowiek dzisiejszy musi tą postawę swego życia zbadać gruntownie w skali doświadczeń opieranych o pogląd, a nie o spekulację myślową. Dlatego też wszelka styczność z przyrodą, podpatrywanie jej zjawisk, może utworzyć właściwy światopogląd naukowy, wolny od kreacjonizmu i metafizyki. Ponieważ wytknąłem sobie za cel szerzenie tego poglądu, więc gdy udałem się do Szwajcarii na studia,  idea ta pochłonęła mię zupełnie.
Było to po walkach o szkoły polskie przed 49 laty, w trzy lata po rewolucji w 1905 r., a po skończeniu pierwszej szkoły polskiej w Kaliszu, odrodzonej w caryźmie jeszcze od czasów popowstaniowych 63 roku. Tam na tej ziemi moich przodków,  ziemi o tradycji walk o wolność czasu Wilhelma Tella, wolnej demokratycznej, ludowej, pochłaniał mię czar nie tylko cudownego krajobrazu i zdobywania szczytów i lodowców Mont-Blanc, ale stosunek szkolnictwa szwajcarskiego do metod nauczania przyrody. Widziałem tam małe ogródki szkolne, hodowle roślin, a nawet drobnych zwierząt. To też marzeniem moim stało się, by po powrocie do kraju stosować podobny żywy pogląd tam, gdzie mię losy osadzą. Ale te pragnienia nie zaraz dały się zrealizować,  gdyż ledwie wróciłem do kraju, wybuchła wojna w 1914 r. wojna światowa,  która i mnie ogarnęła,  ale po stronie tej gorącej młodzieży polskiej, która na sztandarach swych serc miała wyryte niezatarte od szeregu pokoleń hasło niepodległości ojczyzny.
                                       Na falach entuzjazmu.
                                         Las w szkole.
Po wielu bojach walk okopowych, w które ta pierwsza wojna obfitowała, ocknąłem się jako rekonwalescent w historycznym Zamościu. Było to w roku 1916. Wtedy to w okresie szalejącej jeszcze burzy wojennej,  okupacja austriacka w licytacji państw zaborczych o Polskę, zgodziła się na otwarcie pod egidą Macierzy Szkolnej, której patronowały takie postacie jak Sienkiewicz i Paderewski – szkół polskich na terenie ówczesnego generał gubernatorstwa.
I oto tu, w tym hetmańskim grodzie Jana Zamojskiego, zostałem powołany na stanowisko biologa, do dziś dnia istniejącego liceum ogólnokształcącego,  a nie mając na razie w pobliżu odpowiedniego terenu, urządziłem w przydzielonej mi dużej sali /przez dyrektora K. Lewickiego/ już w roku 1917, miniaturowy zakątek radosnego podglądu. Jeszcze tej jesieni sala ta wyglądała jak mały skrawek żywego lasu. Pnie jodeł i jałowców oraz kępy paproci i widłaków wyrastały z mchu, okrywającego niewidocznie naczynie z wodą. Nałapano wiele zaskrońców, gniewoszy i miedzianek, dostarczono padalców i innych jaszczurek, różnych żab i żabek, nagromadzono w skrzynkach z wilgotną ziemią mnóstwo dżdżownic, zebrano wiele nasion dla odżywiania różnych ptaszków, które obiecano dostarczyć. Nie minęło parę tygodni, a salę zieloną od drzew iglastych, a pełną słońca, ożywił miły szczebiot skrzydlatej czeredy. Sala ta uprzątana była codziennie przez samych chłopców, którzy tu często spędzali czas pozalekcyjny, nawet w niedziele i święta. Lekcje przyrody odbywały się właśnie w tej Sali. Ten mały raj zimowy stał się powodem kilku humorystycznych zdarzeń w naszej szkole.
                                           Ucieczka węży.
Oto kiedyś pod wiosnę już, ze sporego terrarium, gdzie zimowały węże, wydostały się napół oswojone zaskrońce i przez szczeliny między progiem, a drzwiami wywędrowały na korytarz. Były wtedy ferie świąteczne. O ucieczce węży nic nie wiedzieliśmy. I oto zaraz po świętach stał się zabawny wypadek, który pod lękiem pedagogom , a chłopcom na wesoło zakłócił życie w szkole. Bowiem w tej klasie, dokąd przedostały się węże,  gdy tylko rozpoczął lekcję języka niemieckiego kolega W., spod szafy tuż przy katedrze wypełznął wielki zaskroniec, by pogrzać się na słońcu, złocącym skrawek podłogi. ”Panie profesorze: żmija przy katedrze!„ wrzasnął jeden z chłopców, choć był świadomy, że to niewinny zaskroniec. Klasie w to graj, podchwyciła w lot wrzask swego kolegi udanym lękiem. Struchlały profesor oniemiał z przerażenia, zerwał się i umknął wzburzony z klasy. Rozbiegli się i chłopcy, by wpadać do klas z okrzykami „żmije pełzają i syczą po korytarzach.” Te sugestywne okrzyki wywołały ogólną panikę zwłaszcza u koleżanek, które zastraszone porzucały klasy i biegły szukać ratunku do sali konferencyjnej. Przybiegł i dyrektor ze swojego gabinetu poruszony niezwykłą wrzawą, również zalękniony. Dowiedziałem się i ja zaraz o zdarzeniu w jednej z klas, skąd wyruszyłem na polowanie. Nie trwało kilka minut, a węże zostały wyłapane. Było tych uciekinierów ledwie 3 sztuki, ale to wystarczyło, że szkoła cała, a zwłaszcza grono nauczycielskie, przeżyło wiele emocji, a wprost nowe przerażenie ogarnęło koleżanki, które wskoczyły na stół ze zgrozą w oczach i histerycznymi krzykami – gdym wkroczył do sali z wężami w rękach. Nawet dyrektor, nie pozbawiony lęku wrzasnął nerwowo – „wynieś pan zaraz to paskudztwo”. Dopiero me tłumaczenie, że to niewinne zaskrońce i rzekomym żądłem pozwoliłem zaskrońcowi muskać się po twarzy, uspokoiła się rada pedagogiczna, gdym w dodatku zapewnił, że w przyrodniczej sali jadowitych bestii nie posiadam. Śmiejąc się opuściłem salę konferencyjną. Młodzież za drzwiami oszklonymi, widząc tą scenę, śmiała się do rozpuku, dopiero rozkaz dyrektora skierował ją do klasy na przerwane lekcje. Udobruchany dyrektor prosił mnie potem, abym lepiej strzegł swoje gady i aby się podobna scena nie powtórzyła . Przyrzekłem. Lekcje szły dalej zwykłym trybem, ale sala dla naszych nowych aspiracji stawała się już za ciasną. Zapał młodzieży pobudzał mię, aby gdzieś w sąsiedztwie szkoły założyć choć mały ogródek, który by z biegiem czasu można było rozwinąć. Ta sprawa spać mi nie dawała. Wytknąłem ją sobie jako cel w życiu. Narazie jednak nie mogło być o tym mowy, gdyż część szkoły zajmowały jeszcze władze okupacyjne, we władaniu których znajdował się również teren dużego podwórza, gdzie na początek chcieliśmy stworzyć podwaliny pod przyszły ogród. W tym czasie jednak na przełomie lat 1917 na 18, sytuacja polityczna poczęła nas upewniać, że okupację czeka rychło kres, że zabłyśnie nam śniona wolność, że i caryzm pod obuchem rewolucji październikowej nie odrodzi się więcej. Coraz groźniejsze chmury zaciemniały horyzont polityczny dla rządzących Polską prusaków i austriaków. W światowej licytacji jednak o kraj nasz Polacy uzyskali dwa ministerstwa polskie: oświaty i sprawiedliwości, jako zapowiedź dalszych ustępstw na rzecz rzekomej niepodległości. Ale zaborcom nie ufaliśmy wiedząc, że tylko całkowity pogrom obu niemieckich imperializmów wraz z pokonanym już rewolucją caratem w połączeniu z walką orężną o wolność da nam całkowitą niepodległość.
                                   Przygoda wizytatora.
W tym czasie zjechał na wizytację do naszej szkoły ze świeżo kreowanego Ministerstwa Oświaty w Warszawie znany przyrodnik Józef Grodecki. Zjechał nagle i zapragnął, po krótkiej rozmowie z dyrektorem, zobaczyć którąś z lekcji, a przede wszystkim z przyrody. Ta niespodziewana wizytacja zakończona została zabawną przygodą wizytatora i stała się powodem kursującej przez kilka lat gadki w Warszawie i Lublinie, że chcąc wizytować lekcję biologii w Zamościu, trzeba udawać się na nią z parasolem. A oto jak było: Niespodziewane wejście obcego gościa z dyrektorem do Sali przyrodniczej, skonsternowało mię na chwilę, gdyż trafił akurat na scenę żywienia się oswojonego rudzika glistami z mej dłoni, na którą jeden z chłopców kładł z pudełka małe dżdżownice. Scena ta wywoływała radość rozbawionej młodzieży, siedzącej po turecku na podłodze. Ale i wizytatora poruszyła ta scena żywego poglądu. Był tym zaskoczony. Ujrzałem zdziwienie i miły uśmiech. Wejście wizytatora i dyrektora, którzy gestami nie pozwalali chłopcom wstać, gdy inni zrywali się z podłogi, podziałało i na młodzież. Zapanowała wyczekująca cisza, którą przerywało stukanie na gałązce jodły sikorki bogatki, rozbijającej dziobkiem ziemię, jak i świergoty kolorowej czeredy ptaszków, jak: szczygłów, zięb, gilów   i innych gatunków, które grasowały po sali w słońcu wśród zieleni. Po chwili podjąłem lekcję o raszkach i jej pokrewnych gatunkach. Ten osłoneczniony, miniaturowy gaj leśny te ruchliwe tak miłe ptaszki, to oswojenie ich, ten podgląd na lekcji wywarł ogromne wrażenie na zacnym przyrodniku wizytatorze. Roześmiany i wzruszony, dziękując za niezwykły obrazek lekcji poglądowej, zapragnął przed odejściem jeszcze raz być świadkiem zajadania glist przez raszkę. Na mój głos przyfrunęła, ale czy, że nie była już głodna, czy też speszyła się czegoś, dość, że zamiast do mej dłoni, przyfrunęła do łysiny gościa z Warszawy. I tu akurat stało się to, czego nikt się nie spodziewał: z łysiny po czole pociekła strużka białawego płynu, którym uraczyła raszka wizytatora. Zaśmiali się wszyscy nie wyłączając gościa, który rozbawiony komizmem tej sceny otarł sobie chusteczką zawalane czoło, po czym odchodząc zażartował: „ gdy  będę drugi raz jechał do Zamościa nie zapomnę zabrać ze sobą parasola„. Przygodę tę omawiali zaraz na wesoło mieszkańcy Zamościa, wkrótce obiegła ona cały kraj. Po wyjeździe zacnego staruszka zacząłem poważnie myśleć o realizowaniu planów tworzenia z młodzieżą przyszłego ogrodu. Entuzjazm chłopców działał tak podniecająco, że moje dążenia skrystalizowały się nieodwołalnie „chcieć to muc”, mimo, że kraj zniszczyła wojna, a środków nie było żadnych, prócz własnej pensji nauczycielskiej, bo i sama szkoła, jak i w ogóle odradzające się szkolnictwo, zaczęła tworzyć się dosłownie z niczego. Byle jednak zapoczątkować, a później pójdzie. W tym czasie, kiedy w 1918 r. państwa centralne czekała nieuchronna klęska, iedy wiara w wyzwolenie potęgowała się z dnia na dzień, oczekiwaliśmy niecierpliwie momentu rozbrajania gromionych armii austriackich i niemieckich, ale co starsi chłopcy zapaleni do idei ogrodu starali się znaleźć ujście w tym rwaniu się do czynów, do walki z odwiecznym wrogiem, tymczasem walkę tę przeprowadzali często w sposób   komiczny, korzystny dla przyszłego ogrodu.
                                         Szaleństwa zapaleńców.
 Oto naprzykład, gdy przyniesiono kiedyś żółwia, a brak było dużego naczynia na wodę imitującego stawek, wpadli na niezwykły pomysł – zdobycia balii od austriaków. Odwodzenie ich od tej kradzieży nie pomogło. Upatrzyli sobie na ten cel posterunek żandarmerii złożonej ze starszych, dobrodusznych czechów, /którzy zapewne już wojny i polityki mieli dość/. Spostrzegli bowiem chłopcy, że żona komendanta, zaciekłego jeszcze niemca, wytacza balię pod mur posterunku pod rynnę. To wystarczyło, by bezczelnie ją zdobyć wieczorem w czasie deszczu,  gdy szyldwach schronił się do budki. Zdobytą balię ukryto zaraz w piwnicach szkoły, mimo, że połową gmachu szkolnego zajmowała żandarmeria i urzędy austriackie. Co to była za radość, co za kpiny z żandarmerii, która nadaremnie toczyła śledztwo, poszukując balii. Nie minęło pół roku, a balia wkopana w ziemię, tworzyła już stawek, otoczony sitowiem i tatarakiem, dla żółwi i węży, w prawdziwym, choć miniaturowym „ZOO”. To była jeszcze drobna psota w porównaniu do tej, jaką wyrządzili wkrótce cesarsko – królewskiej komendzie tuż przy mej szkole. Zachęceni powodzeniem z balią, żądni niezwyklejszej sensacji i zjadliwszych kpin z wroga, umyślili moi zapaleńcy porwać ni mniej, ni więcej, tylko budkę wartowniczą sprzed komendy powiatowej, gdyż budka ta nowiuteńka i świeżo malowana w c. i k. kolory przydać się może dla wiewiórek. I tu również moje tłumaczenia nie pomogły. Bałem się za nich przecież w przewidywaniu jak najgorszych konsekwencji, do narażenia życia włącznie. Obiecali poniechania zamierzeń, ale to było tylko mydlenie oczu, uparli się jednak i rzecz nie do wiary, zrobili swoje w tajemnicy przede mną, bym ich ostatecznie nie odwiódł od wariackiego planu, który jednak wykonali w 100 % w sposób perfidny, a komiczny. Któryś tam z nich kiedyś spostrzegł, że stary szyldwach „dziad austriacki”, jak nazywano wtedy żołnierzy pospolitego ruszenia, opuszcza niekiedy budkę o zmroku, zwłaszcza, gdy lał deszcz, by skoczyć na parę minut do pobliskiej piwiarni na piwo. Dyscyplina wojskowa była już wtedy bardzo rozluźniona. Był koniec wojny. Wieści z frontów dochodziły fatalne. Nic więc dziwnego, że tacy wartownicy, tęskniący za rodziną, za krajem, mieli już karności wojskowej dość, zwłaszcza, że często byli to ludzie wrogiej niemcom narodowości: polacy, czesi, serbowie, kroaci itp. Moment opuszczenia budki przez szyldwacha wyzyskali chłopcy znakomicie, na to tylko czekali cd paru wieczorów. Ukryci za szkarpą gmachu wyskoczyli niespodzianie, wywrócili budkę i w ciągu paru sekund w 6 –ciu zanieśli ją do drewutni sąsiedniego gmachu szkolnego, gdzie po cichu zawalili szczapami drzewa ułożonego w sągi. Dla zmylenia śledztwa w tym czasie jeden z chłopców z przygotowanym zawczasu wozem nadjechał z pobliża na chwilę po porwaniu budki, by po ukazaniu się szyldwacha ruszyć z kopyta z turkotem ulicą w stronę wsi leżących przy trakcie lubelskim i pozorować porwanie budki przez wywiezienie jej po prostu. Wrażenie tego porwania było piorunujące. Jeszcze tego wieczoru żandarmeria była na nogach, ludność zaś kpiła sobie z „dziadów” i trzęsła się od śmiechu nazajutrz, gdy się dowiedziała o groteskowym wyczynie nieznanych sprawców. Lekkomyślny szyldwach, kroat z pochodzenia, jak nazajutrz krążyły pogłoski udawał, że go znienacka przemocą powalono na ziemię, a budkę w trakcie tej napaści wywieziono wozem. W ten sposób bronił się przed surową karą sądu wojennego . Komenda powiatowa, aby uniknąć kompromitacji braku rygoru wojskowego, skwapliwie uwierzyła w rzekomą napaść, cel tylko tej napaści i wywiezienie budki wydawał się dziwny i niezrozumiały . Parodniowe śledztwo w mieście i okolicy nie dało żadnych wyników i sprawa powoli ucichła.  Z dziesięciu wtajemniczonych w nią chłopaków, mimiką tylko dawali mi poznać,  jak się radują z wyczynu, który w razie ujawnienia mógł grozić wydaleniem ze szkoły i więzieniem. Ta słynna budka, podobna jak i balia, przydała się niebawem. Była ona pierwszą klatką dla wiewiórek jeszcze tego roku późną jesienią 1918 w rodzącym się „ZOO„, kiedy to pękły okowy okupacji austriackiej i kiedy moi uczniowie brali gorący udział w rozbrajaniu wroga na terenie Zamościa i okolic.
                                   Narodziny i tworzenie „ZOO”.
Od wczesnej wiosny 1919 roku zawrzała praca. W porze pozalekcyjnej codziennie młodzież ochotniczo przychodziła do robót ziemnych. Były tam sterty śmieci, gruzów, okopów, a ziemia pełna rozpadlin po dawnym cmentarzysku przy byłym kościółku dawnej Akademii sprzed 100 do 300 laty, a obecnie kościele szkolnym. Trzeba było gruzy usunąć, powywozić, wyrównać teren. Roboty te trwały ledwie dwa tygodnie. Mieszkańcy miasta niekiedy dziwili się tej bezinteresownej pracy, niekiedy spotykaliśmy się z pokpinkami, gdyż posądzano nas o słomiany ogień, ale to nie ostudziło zapału. W maju na tym niewielkim terenie, zaczął się kwiecić nasz miniaturowy ogródek ze setką roślin zimotrwałych, ofiarowanych przez zakład ogrodniczy „Florianka” pod Zamościem, oraz wysianych w grunt. Zbudowano altankę brzozową i ogrodzono teren płotkiem brzozowym z tryumfalną bramą i napisem „ Ogródek Przyrodniczy„. Brzózek na ten cel nadesłał nadleśniczy Wróblewski, ogrodzenie zaś i altankę wykonali uczniowie – bracia Piotrowscy. Uruchomiono żółwiarnię, po wkopaniu słynnej balii i ogrodzeniu jej, by żółwie nie uciekły oraz budki jeszcze więcej słynnej, po osiatkowaniu jej zrobiono pomieszczenie dla paru wiewiórek. Wkrótce za własne środki zbudowaliśmy małą ptaszarnię z   wężarnią wewnątrz ptasiego raju. Jeszcze tejże samej wiosny zaczęły przybywać do małych na razie pomieszczeń różne gryzonie, jak susły, chomiki, a z hodowanych króliki i świnki morskie. Były już nawet egzotyczne okazy, jak kameleony i zakupiona od kataryniarza papuga. Młodzież wyznaczała sobie sama roboty. Dziewczęta zazwyczaj plewiły, podlewały rośliny, pikowały inspekta – chłopcy zaś wykonywali grubsze roboty.  Pojawiła się pierwsza tablica wykonana przez młodzież z napisem „Drażnienie zwierząt oraz niszczenie roślin uważać się będzie za czyn wysoce niekulturalny”, a wkrótce i inne, jak: ”Szanuj pracę cudzą jak własną” i „żadna praca człowieka nie hańbi”. Ten ostatni napis dałem na skutek spostrzeżonego u niektórych uczniów fałszywego wstydu i krępowania się przy wożeniu nawozu. Te napisy miały wielkie znaczenie wychowawcze.  Stosunek do przyrody i do cudzej pracy i pracy  w ogóle uszlachetnia każdą jednostkę, gdy wpoi się za młodu miłość do roślin i zwierząt i człowieka, a każdą pracę ocenia jako ważną bez względu na jej charakter. Napisy na tablicach i tabliczkach oznaczających gatunki, robili sami chłopcy i sami je malowali. Stan ten trwał do 1953 roku. To już weszło w tradycję, jak wszelkie roboty ogrodowe, związane ze sprzątaniem, karmieniem, hodowlą. Pod koniec 1919 r. przybyła nam para bocianów, inwalidów. Trzeba było zorganizować dostarczanie żab, czego podjęli się sami chłopcy. Te pierwsze bociany, które się bardzo oswoiły przez pierwsze lata zimowały na wsi. W roku 1920 trzeba było na gwałt pomieszczenia dla ofiarowanych lisów, a w 1922 r. dla kilkutygodniowych wilków, które ofiarował pewien rolnik z Wołynia, w tym roku też przybyła sarenka oraz kilka ptaków drapieżnych z sowami włącznie. Ogród przyrodniczy odtąd począł się szybko rozwijać. Po 2-3 latach wilki były już tak oswojone, że chłopcy bawili się z nimi bez obawy. Zimą wypuszczało się je na ogród dla wytarzania się w śniegu i tresury  na względnej swobodzie. W parę lat później były one przyczyną komicznej przygody, jakiej doznał pewien wizytator z Lublina.
                                Przygoda z wilkiem.
W tym czasie ogród nasz stawał się już głośny .Przybyły wizytator słysząc o niezwykłym oswojeniu kilkuletnich już wilków, wszedł z dyrektorem do „ZOO”, aby przypatrzeć się, jak wilki skaczą na zawołanie przez głowy pochylonych chłopców. Widok był efektowny, ale w pewnej chwili wilk samiec „Rez” zainteresowany lisią czapką, przerwał skoki i rzucił się w wielkich susach w stronę gościa, któremu skoczył do głowy i zerwał z niej futrzane nakrycie. Wizytator oniemiał z przerażenia ja zaś poskoczyłam za wilkiem, któremu z paszczy wyjąłem zdobycz, schowałem pod palto, by oddać ją po wyjściu z ogrodu, który wizytator po przeżytej emocji zaraz opuścił, przyznając,  że swego lęku nie zapomni przez całe życie. W roku 1923 otrzymujemy dzikie kaczki – krzyżówki i cyranki dla których budujemy zaraz sztuczny stawek o cementowym podłożu z wodą pompowaną ze studni co kilka dni. Otoczyliśmy stawek siatką, pozostawiając górę wolną, gdyż kaczki były wychowane z jaj podłożonych kwoce i bardzo oswojone. Wydostawały się one wierzchem pod wieczór i fruwały do ogrodu, skąd po poskubaniu młodej trawki wracały na stawek z powrotem. Wkrótce wybierały się i na niedalekie łąki. Ale pewnego razu nie wszystkie wróciły, gdyż wyżeł jednego z myśliwych zagryzł jedną, a drugą przyniósł w zębach lekko tylko pokaleczoną, swemu panu. Wobec tego musieliśmy założyć siatkę i od góry.
                             Pierwszy pokaz ogrodu.
W tym czasie urządzamy wiosną pierwszy pokaz ogrodu z inicjatywy ducha opiekuńczego „ZOO” sekretarki naszej szkoły panny Korbówny /dziś inż. Kajetanowiczowa /, która pragnęła nim zainteresować szersze sfery społeczeństwa i zdobyć fundusze na pokrycie długów. Pokaz przy dźwiękach ochotniczej straży pożarnej zrobiły swoje. Gorąca propagandzistka mimo to nie ustawała w zabiegach, aby „ZOO” nasze rozwijało się, abym realizował marzenia podsuwane mi wciąż przez szczery entuzjazm „panny Janiny”, która humorem swoim i wiarą tłumiła we mnie rozczarowania na tle jakiegoś chwilowego niepowodzenia w szybszym, jak pragnąłem, rozwoju ogrodu „ZOO”. Jesienią tegoż roku przekonałem się  jakie nasze plany uzyskały sympatię u ogółu mieszkańców Zamojszczyzny,  od malutkich do wielkich osobistości włącznie. Dowodem tego był kiermasz urządzony przez ad hoc powołany komitet z inicjatywy wymienionego ducha opiekuńczego „panny Janiny” i mej ciotecznej siostry p. Chmielnikowskiej, pianistki. Urządzona na wielką skalę impreza ta w połączeniu z koncertem oraz wesołą sztuką kolegi prof. Młodożeńca p. t. „Zwierzyniec profesora” przyniosła, pamiętam, ogromną kwotę na budowę motoru przy studni i wielkiego cementowego akwarium – stawu, długiego na 10 m. a szerokiego na 6 m. Ogromna sala kina „Stylowy” nie zdołała pomieścić tłumów, mimo że może pomieścić z górą 600 osób.
                                        Praca wre.
 Zaraz następnego roku 1924 wiosną kilkunastu chłopaków codziennie pracowało nad wykopaniem ziemi pod stawek i wywożeniu jej. Trzeba było wywieźć poza ogród do okolicznych wądołów kilkadziesiąt metrów sześciennych ziemi. Te ziemne roboty trwały ledwie dwa tygodnie. Wycementowaniem zajęli się już płatni fachowcy oraz urządzeniem fontanny. Tegoż jeszcze roku rozszerzamy nasze małe „ZOO” za akceptacją władz miejskich, we władaniu których był teren sąsiadujących z ogródkiem nieużytków, przeszło 4 razy większych. Musiałem jednak stoczyć ostrą walkę z ówczesnym dziekanem kościółka szkolnego, który rościł sobie pretensję do 1/3 przybyłego mi placu na tej zasadzie,  że kiedyś na nim był cmentarz. Trwała ta walka nieustępliwa z mej strony przeszło pół roku, nim ówczesny biskup lubelski nie polecił dziekanowi zaniechania sporu.
                                         Propaganda i dalszy rozwój „ZOO”
Widząc zapał młodzieży, moralnie a nawet materialne poparcie ogółu, zająłem się na wielką skalę propagandą, szerzeniem idei zakładania podobnych ogrodów przy szkołach w kraju. Szereg artykułów pojawia się odtąd w prasie codziennej, periodycznej i fachowej. Starałem się przekonać, że choćby małe ogródki botaniczne są jednym z czynników nauki poglądowej. Powstawać więc poczęły podobne, jak nasz, ogródki w Lesznie, Warszawie i Grodnie, zależnie od tego, czy zamiłowany przyrodnik nauczyciel miał ku temu zapał, wytrwałość w połączeniu ze zmysłem organizacyjnym. Ogródków botanicznych jednak łatwiejszych do realizowania powstawać poczęło daleko więcej. Dawałem instrukcje, a nawet przesyłałem nasiona i kłącza. Takim ogródkiem botanicznym, świetnie z zapałem prowadzonym był aż do wojny ogródek w Sitańcu pod Zamościem, stworzony przez kierownika szkoły śp. Przybyłowicza. Ogródki takie były protoplastami dzisiejszych ogródków miczurinowskich w kraju. W tym czasie ogród nasz, jak i do samej wojny, miał w Zamościu wielu przyjaciół,  między którymi wymienić należy rejenta Zielińskiego, dziś staruszka, który popierał me usiłowania nie tylko moralnie, ale i materialnie. Lata 1925, 26 i 27 to dalszy skokowy wprost rozwoju ogrodu. Przybyło wiele okazów, systematyka roślin urosła do 300 gatunków. W r. 1926 przybyły orły, które dotychczas żyją.
                                               Zdobywanie środków.
Ponieważ, mimo spadku po swym śp. ojcu, środki moje nie starczyły na budowę poważniejszych pomieszczeń , gdyż dochody pokrywały jedynie żywienie zwierząt, po udanym parę lat przedtem kiermaszu, zapoczątkowałem stałe wstępy 10 i 20 groszowe. Z początku tylko w niedziele i Święta, czynna przy sprzedaży biletów była nasamprzód sama młodzież, później zaangażowana była na stałe specjalna kasjerka. Ogród wtedy był otwarty codziennie, prócz pory zimowej, a po zbudowaniu kiosku z piecem, również i zimą . Stan ten trwał do roku 1953, oprócz tych dochodów stałych, powołany został przeze mnie komitet z osób sprzyjających mym zamiarom, który urządzał rok rocznie, aż do czasu wojny, loterie fantowe. Miały one olbrzymie powodzenie na skutek bogatych fantów przysyłanych masowo z miasta i dalekich nawet okolic zamojszczyzny. Wartość fantów wynosiła zawsze parę tysięcy złotych /przedwojennych/, to też można było sobie pozwolić na dochód nawet znacznie mniejszy, niż gdyby się uzyskało  sprzedając losy po wyższej cenie, przy tym każdy los zazwyczaj wygrywał. Kierowałem się zasadą: „niech się ludzie cieszą„. Była to jednocześnie propaganda „ZOO”. Na fanty dawano cenne rzeczy, jak: drób, nierogaciznę.W 27 w 10-ciolecie narodzin „ZOO” zaofiarowałem go Ministerstwu Oświaty z tym, że nim nastąpi przewłaszczenie i przeniesienie go na znacznie większy, obiecywany przez miasto teren; dostanę stałą pomoc przez mianowanie jednego z woźnych gimnazjum dozorcą ogrodu. To nastąpiło, oprócz tego zniżono mi godziny lekcyjne do 12 tygodniowo. W tym roku również ogród nasz na wystawie w Warszawie p. t . ”Rośliny i zwierzęta w szkole” zorganizowanej z racji zjazdu przyrodników w skali ogólnokrajowej, otrzymał pierwszą nagrodę za tworzenie ogrodu szkolnego i propagandę idei ogrodów szkolnych. To stało się dla nas wielką podnietą. Przez szereg lat w ogrodzie na ławeczce siadywał często poeta Leśmian, który wraz z dyrektorem Lewickim omawiali literaturę aktualną. Bywał też niejeden z luminarzy biologii, jak prof. Jaxa – Bykowski.
                                    Pierwsze niedźwiedzie.
 W latach 1928-30 przybyła cieplarnia oraz pomieszczenie dla niedźwiedzi, które jako młode zakupione zostały w Poznaniu /samiczka Baśka/ i w Hamburgu /samiec/. Ogród został zelektryfikowany. W święto, wieczorami, w oświetleniu lamp różnokolorowych zwiedzała go publiczność zamojska i goście z Lublina. Biła seledynowa fontanna, stawek o sporej ilości żółwi, ryb, roślin wodnych wyglądał czarownie, jak w bajce, zachwycano się koncertem żabim. W niedziele przygrywała w wielkiej altanie orkiestra wojskowa lub strażacka, nierzadko w ogrodzie naszym koncertował Namysłowski ze swoją ludową trupą. Wszędzie kwieciły się girlandy róż, szpalery lilii, piwonii, tulipanów, rozkwitały pigwy, magnolie i kręple. Ogród ozdabiało wiele roślin egzotycznych, jak palm, agaw, yucc, laurusów i wspaniałych rododendronów. Te egzotyki ozdabiały zimą korytarze szkolne. Niedźwiedzie tak się oswoiły, że chociaż paroletnie, a nawet później jako dorastające, brane były na łańcuch i prowadzone pod fontannę do kąpieli. Zwierząt wciąż przybywało. Czaple, bociany czarne i białe, żurawie, spacerowały po ogrodzie swobodnie. Trzeba im tylko było pod jesień przycinać skrzydła, gdyż instynkt odlotu powodował wzbijanie się w powietrze i niekiedy ucieczkę. To samo robiono pawiom, by nie frunęły na ruchliwą ulicę. Śliczny był widok czapli drzemiącej bez ruchu przy fontannie. Wężarnia jeszcze do dzisiaj jest atrakcją, ze względu na chwytanie przez nie żab. Przyjaciółmi ogrodu byli koledzy, jak: Niec Franciszek, Pieszko Michał, Borkowski Władysław.
                               Z życia zwierząt naszego „ZOO”.
Byłem raz świadkiem niezwykłego wypadku pożerania węża przez węża. Młody zaskroniec złowił żabę i wciąga, już ją wciągnął do połowy, gdy daleko większy wąż chwycił za drugą połowę żaby, ponieważ mniejszy nie mógł już żaby puścić, więc został sam wraz z żabą wchłonięty i tylko na drzemiące nieruchomo żółwie, którym skorupy wystawały nad wodę, zdobywały żer…z wróbli, wtedy, kiedy te ostatnie kąpiąc się w pobliżu, na bardzo płytkim brzegu stawku, bezwiednie wskakiwały pojedynczo na grzbiet sterczącej z wody skorupy. Sądzę, że tylko odruchowe zanurzenie się w tym momencie żółwia, powodowało tonięcie ptaszka, do którego zaraz dobierał się żółw, wciągał pod wodę i pożerał. Trudno przypuścić aby żółwie jako gady posiadające słabo rozwinięty mózg, kierowały się przemyślnością. Natomiast podejrzewam o to bociana, który drzemiąc na kupie piasku nieruchomo, w pewnej chwili spłaszał nagle gwałtownym ruchem skrzydeł tarzające się w piasku tuż przy nim wróble i w ciągu paru sekund zabijał dziobem te, które nie zdążyły z przestrachu poderwać się do odlotu, poczym jeszcze niekiedy żywe połykał. Po paru godzinach powtarzało się znów to samo. Ciekawym zjawiskiem, które zaobserwowałem było dosłownie polowanie na młode, a nawet stare króliki …jelenia, na terenie którego gryzonie te miały nory. Spostrzegliśmy któregoś ranka, jak wysuwającego się z nory królika porwał jeleń, zgryzł szczękami, rzucił na ziemię, podeptał kopytami, poczem przyduszając nogą rozrywał na kawały i zjadał. Powtórzyło się to parę razy w ciągu miesiąca, po czym kazałem biedne króliki usunąć. Zjawisko to z powołaniem się na kilku świadków opisałem w „Łowcu„ lwowskim. Było ono tematem do dłuższej dyskusji w pismach myśliwskich, czy jeleń zamojski był degeneratem, czy też zjawisko to uważać należało za naturalne, że tak jak pies, czy wilk jada trochę trawy wiosną, potrzebnej mu dla organizmu, tak zwierzę trawożerne zjada niekiedy pokarm mięsny w postaci drobnych ssaków, czy spadłych z drzew piskląt, czy też ślimaków, tylko tego, w naturze nie spostrzegamy, chyba trzebaby śledzić zwierzę przez czas dłuższy i być świadkiem takiego zdarzenia przez lunetę Puchalskiego, autora „Bezkrwawych Łowów”, ale na to trzeba mieć w sobie wielką dozę cierpliwości.  Żabożerne stworzenia wymagały stale wiele żab, to też młodzież ochotniczo dostarcza je i do dzisiaj. W okresie dreszczów bywa gorzej, wtedy z powodu różnych wybryków na lekcji za darowanie win chłopcy sami deklarują żaby, od kilku do kopy włącznie, zależnie od przewiny. Dziś już 50 – letni z górą byli uczniowie niekiedy z rozrzewnieniem wspominają te łowy. Wspomnę też jeszcze entuzjazm z dalekich lat o oryginalnym wyhodowaniu młodziutkiej kukułki. Było to coś przed 30 laty, kiedy dla małych ptaszków zbudowana została duża ptaszarnia o gęstej siatce, której kilkadziesiąt metrów kwadratowych wypletli sami uczniowie, częściowo tylko najęty góral – druciarz. Ledwie została skończona, gdy któryś z chłopców przyniósł młodziutką kukułkę żądną wciąż żeru. Był to nienasycony żarłok. Byliśmy w kłopocie niemałym, trzeba było łowić wciąż muchy, zbierać liszki i pająki, a tu akurat zaczęły się deszcze. Naraz w przerwie, gdy kapuśniaczek ustał, siedząc w altance spostrzegliśmy, jak zwabiona donośnym piskiem kukułki przyleciała z niedalekiej łąki pliszka płowa, jak przyfrunęła do siatki ptaszarni, gdzie umieściliśmy kukułkę, jak po chwili odfrunęła i wróciła z liszką, którą przez siatkę wpychała do gardzieli kukułki – żarłoka, ta trzepocząc skrzydełkami upominała się co chwila o nową porcję. Naradzamy się, rozczuleni tym obrazkiem miłości przybranej matki, jak schwytać pliszkę. Udaje się nam to, w godzinę później gdy umieściliśmy kukułkę w małej klateczce w środku ptaszarni, po czym otworzywszy jej drzwi przeciągnęliśmy od nich długi sznurek. Łowy udały się. Aby ułatwić karmienie kukułki przez liszkę, wrzucamy jej często wiele liszek, ale prócz tego dajemy do ptaszarni kawał mięsa, które na drugi dzień zwabia muchy, łatwo już chwytane przez pliszkę w ptaszarni. Za nimi uwijały się już wkrótce oba ptaszki razem – wielki żarłok i mała pliszka. Stan taki trwał do jesieni. Kiedy już na pół oswojone ptaszki, zwiedzione instynktem rwały się do odlotu, mieliśmy zwyczaj wypuszczać je na wolność. Tak stało się i z naszymi pierwszymi lokatorami. Jakiś czas kręciły się w pobliżu swego byłego lokum po czym pożegnały nas na zawsze.
                                 Ucieczka lisów.
W pamięci niektórych najstarszych uczniów pozostaje też i inny obrazek – ucieczka lisów. Akurat w którymś roku, może 25-tym, na ostatniej godzinie lekcyjnej dozorca dał mi znać o ucieczce lisów do parku. Zwołuję natychmiast po lekcjach młodzież całej szkoły na boisko – ogłaszając amnestię na dwóje tym, którzy zajmą się polowaniem na lisy. Ale skutek tego mego ogłoszenia przeszedł najśmielsze oczekiwania. Dosłownie wszystka młodzież w liczbie z górą czterysta, radośnie i z wrzaskiem zadeklarowała natychmiastową pomoc. Otoczono zaraz park i udało się:  jednego z lisów schwytał uczeń Prus, który zresztą miał piątkę z przyrody, drugiego zaś dopiero po paru dniach złapano za parkiem, w zaroślach sąsiedniej wioski. Musiałem tylko jednemu z gospodarzy zapłacić parę złotych za pożarte kurczaki.
                               Narodziny niedźwiadków.
W roku 1932 stała się rzecz, która dała powód do wielkiej radości. Dla ogrodu stała się przełomem i była przyczyną jego rozgłosu i jeszcze szybszego rozwoju. Było to w końcu stycznia /17/, gdy przed pierwszą lekcją, szukając, spotkał mię na korytarzu zastępca mój, uczeń starszej klasy Józef Kotowski, moja prawa ręka, który całą duszą oddany zwierzakom stał na czele ochotniczej drużyny ogrodowej. Przystąpił do mnie i szepnął: „urodziły się niedźwiadki, słychać piski, utrzymajmy to panie profesorze w tajemnicy, by się na pauzach nie zwabiła do „ZOO” cała szkoła, musimy zachować spokój dla matki”.- Wal do ogrodu, pilnuj, by dozorca zamknął furtki na cztery spusty, usprawiedliwię twoją nieobecność przed wychowawcą, ja zaraz też tam przyjdę”. Przejęty radosną wieścią pędzę do dyrektora, błagam, by mi darował pierwsze dwie godziny, rzecz przecież nadzwyczajna – urodziny niedźwiadków. Zgodził się również wzruszony. Gdy wróciłem na pauzę z ogrodu z miny mej poznali chłopcy zaraz, że coś się stało w ogrodzie, coś radosnego, może przybyło jakieś nowe, ważne zwierzę. Ich pytaniom nie było końca, wreszcie nie mogłem wytrzymać i podzieliłem się radosną wieścią z klasą. Gruchnęła taka radość, że aż dyrektor przybiegł uspokajać chłopaków. Wieść ta obiegła przez pauzę całą szkołę, przedostała się na miasto i biegła, biegła dalej w świat. Zaraz na następnych lekcjach musiałem ogłosić uroczyście amnestię dla wszelkich dwójarzy i darowanie na wiosnę żab za przewinienia. Ta żabia amnestia naraziła mię wkrótce na duży wydatek kilkudziesięciu złotowy /przedwojenne/ z własnej kieszeni. Aby żab nie zabrakło, jeszcze w kwietniu ogłosiłem na przedmieściach wałęsającym się ulicznikom, że będę płacił do 1 maja po 3 gr. za każdą dostarczoną żabę. Już w połowie kwietnia zaczęły się wielkie ciepła, nim się zorientowałem, że młodzież sama szkolna ochotniczo i tak żab dostarczy, w ciągu najbliższych dni ciepłej wiosny, całe grupy podmiejskich łobuzów zabrały się do masowych łowów żab i zaczęli dostarczać ich takie ilości, że nie chcąc być niesłownym, musiałem za nie płacić i płacić. Jak obliczenia wykazały do 1 maja dostarczono ich przeszło 2 tys. We wiadrach, konwiach i workach. Bociany i czapla, żółwie i węże miały bajeczne używanie przez całą wiosnę i lato. Ale ten żer wspaniały był jednocześnie straszakiem dla pań, gdzie było spojrzeć tam żaby skakały. Frekwencja płci nadobnej zmniejszyła się do minimum i ogród trochę na tym stracił, lecz z drugiej strony znacznie więcej uzyskał dochodów z  powodu niedźwiedziątek, które każdy od końca marca już chciał oglądać, bawić się z nimi i fotografować.
                               Dyplomy honorowe.
Niedźwiadki chowały się cudownie .”Baśka” matka ich, miała odtąd wspaniałe życie, otrzymując od zwiedzających różne smakołyki, nie wyłączając ciastek tortowych i czekolady. Otrzymywałem dla niedźwiedzicy moc gratulacji, nawet z daleka. Z Warszawy kapnęło niespodziewanie subsydium. W tym też roku na ogólnokrajowym Zjeździe Przyrodników w Poznaniu uzyskał ogród nasz znów pierwszą nagrodę. Powtórzyło się to w kilka lat później i we Lwowie. „ Baśka” stała się słynną. Odtąd co dwa lata rodziła troje a raz nawet /w 44r./ czworo misiąt. Do obecnego roku wydała na świat 30 sztuk potomstwa, które zaniedźwiedziły nie tylko wiele ogrodów w kraju, ale parę z nich poszło za granicę, a nawet parka w r.39 przed samą wojną do puszczy Rudnickiej, sąsiadującej z Białowieżą. Gdy powstał, a raczej odrodził się ogród warszawski, szedł mi bardzo na rękę dyrektor dr. Żabiński, również życzliwie ustosunkowały się i inne ogrody. Jemu zawdzięczam lwy przed wojną, z których jeden – wspaniały „War” uchodził za najpiękniejszego w Europie, taką miał niezwykłą grzywę.
                     Oswojenie rysia.
Przytaczając kilka spostrzeżeń z życia zwierząt w ogrodzie, nie pominę wspomnienia o oswojeniu rysia. Przywieziony z Polesia jako mały kotek, karmiony pewien czas przez soskę, tak się oswoił, że gdy po paru latach wyrósł na wielkie kocisko, spał ze mną czy Józkiem Kotowskim, który woził go parę razy do Warszawy. Wiedziony na łańcuszku jak piesek, wzbudzał sensację na ulicach Zamościa, stolicy czy w podróży. Psy, choćby wilczury, czmychały nagle jak oszalałe, gdy ryś najeżył się i wygiął w pałąk, parskając zaciekle i rwąc się na smyczy do ataku. Trudno go wtedy było utrzymać. Tak oswojonego brałem na lekcję, gdzie zwykle słodko drzemał przy mnie.
                         ZOO w czasie okupacji.
Ale przyszła wojna i zmarnowała go, jak wiele innych zwierząt. Najgorszy był sam koniec na zamojszczyźnie w r.1944, kiedy w czasie pościgu za odstępującą rozbitą armią hitlerowską, w ciągu lipca padło kilka bomb na ogród. Zabiły one: jelenia, daniela, sarny, borsuki, małpy, a przede wszystkim pośrednie lwy padły też ofiarą. W tym czasie ogród był w kompletnym upadku. Czas okupacji jak zmora ciąży mi wspomnieniem przeżytych momentów, w ciągłym lęku o życie i o rodzinę. Parokrotne więzienia, zmuszanie na volksdutschowstwo, w końcu, kiedy Rotunda zadymiła mordowanymi więźniami, niekiedy kobietami i dziećmi, będąc na liście, ucieczka w niezwykłych okolicznościach stargała mi trochę nerwy, ale ten koszmar na szczęście nie złamał duchowo. W czasie okupacji ogrodem zajmowała się głównie żona, która podtrzymywała jego byt środkami z pola, łąki i sadu.
                                   Po wyzwoleniu.
 Po wyzwoleniu znów zająłem się ogrodem, ale już łącznie z żoną, która mię dotychczas zastępuje, gdy zajęcia szkolne nie pozwalają mi na całodzienny pobyt w „ZOO”. Jak i dawniej młodzież szkolna ma kontakt z ogrodem. Surmacz Ireneusz i bracia Bezuch wyróżniali się tu specjalnie. Obecnie pomagają mi stale mój synek Heniuś i jego młodszy kolega Wąsik Andrzej. Życzliwymi w tym czasie dla „ZOO” byli inż. Klimek, inż. Zaremba i dr. Palonka. Z Wydziału Oświaty w Lublinie wizytatorzy: Wrońska Franciszka i Wojciechowski Stefan. W ciągu tych 10- ciu Lat odrodził się, mimo ciężkich warunków bytowania. Deficyt wyrównywały dochody z sadu i subsydia, jakie czasem przyznano ze strony Wydziału Oświaty PWRN oraz firmę „Robotnik”. Dzięki wymianie zwierząt: niedźwiadków, wilków, nutrii za inne okazy, znów ogród posiadł wiele brakujących gatunków a gdy planowane remonty zostaną uskutecznione, przybędą lwy, łabędzie, osiołki i inne, dla uzupełnienia do pojedynczych samców czy samic znajdujących się w „ZOO”, któremu potrzeba samic dla daniela białego , bażanta złotego, dzika, samca dla lochy. Dla uzupełnienia, jak zwierzęta były oswojone przed wojną a nawet i teraz, wspomnę o ucieczce paru niedźwiedzi wyrośniętych w r.1949 i ich zagnania do pomieszczeń po parogodzinnym pobycie na wolności. Opisywał to” Ekspres warszawski” w sposób humorystyczny . Udało mi się je w końcu zagonić zwabieniem jabłkami do pomieszczeń. A już w obecnym roku podobna scena z wilkami z tą tylko różnicą, że samca dopiero trzeciego dnia po ucieczce, ująłem za miastem. A jak to się stało opowiem: Oto 30 kwietnia o godz. 5,30 rano zbudzony zostałem przez milicję, by natychmiast jechać do „ZOO” /dorożka czekała przed domem/, gdyż w ogrodzie grasują wilki. Natychmiast ruszam. Otwieram furtkę, przed którą czekało już kilku milicjantów i garstka przygodnych widzów i wchodzę do „ZOO”. Rzeczywiście widzę, jak para wilków biega po ogrodzie. Uzbrojona milicja posuwa się za mną w głąb. Dla pewności biorę z komórki widły i tak zabezpieczony staram się je zwabić do wilczarni, którą przed chwilą otworzyłem pozostawionymi przez dozorców kluczami. Wilki nie wykazują agresji, przez pierwszych parę kwadransów biegają jak szalone aż w końcu udaje mi się zagnać ciężarną wilczycę na korytarz i oddzielić od ogólnego pomieszczenia, do którego następnie zwabiam wilka, ale niestety nie udaje się. Spłoszony rykiem samochodu odbiegł ode mnie pod płot, dał wielkiego susa przez ogrodzenie i pobiegł z kilkaset metrów, gdzie po drodze na terenie szkoły Nr.5 wpadł do dołu po wapnie, skąd nie mógł się wydostać. Dano znać do oprawcy. Przyjechał, wilk jednak stryczek zerwał i umknął w kierunku baraków wojskowych. Była już godzina 8 rano. Wiele osób postronnych otaczało zbiega nim znów nadjechał oprawca z budą. Ale wilk znów się zerwał ze stryczka przegryzając go i pomknął w świat zaroślami. Wkrótce krążyły różne pogłoski. Mówiono, że widziano go to tu, to tam, w pobliżu, na krańcach miasta, to znów, że pobiegł w kierunku lasów tyszowieckich. Pogodziłem się już prawie……
przedruk: Bożena Kamaszyn-Gonciarz

__________________________________________________________________________________________________________

Stefan Miler w Zamościopedii Andrzeja Kędziory-http://www.zamosciopedia.pl/index.php/mf-mn/item/2644-miler-stefan-1888-1962-zasluzony-profesor-gimnazjow-i-liceow-zamojskich-zalozyciel-i-dlugoletni-opiekun-ogrodu-zoologicznego-przyrodnik-dzialacz-spoleczny-legionista

Henryk Mikołaj Miler (ojciec Stefana, powstaniec styczniowy) w Zamościopedii Andrzeja Kędziory: http://www.zamosciopedia.pl/index.php/mf-mn/item/685-MILER%20HENRYK%20MIKO%C5%81AJ%20(1838-1921)%20weteran%20powstania%20styczniowego

Zoologiczny Ogród w Zamościopedii Andrzeja Kędziory: http://www.zamosciopedia.pl/index.php/zb-zz/item/4606-zoologiczny-ogrod

Zoologiczny Ogród – Zwierzęta w Zamościopedii Andrzeja Kędziory (2018 r. – ponad 3 tys. osobników): http://www.zamosciopedia.pl/index.php/zb-zz/item/4624-zoologiczny-ogrod-zwierzeta

________________________________________________________________________________________________________

Wacław Bajkowski „Ogródek jakich mało” – wydanie Zamość 1924 r. – drukarnia Sejmiku Zamojskiego – udostępnia w domenie publicznej Biblioteka Narodowa w Warszawie. Tekst nie jest pełny (było 11 stron). Więcej o autorze broszurki w Zamościopedii Andrzeja Kędziory: http://www.zamosciopedia.pl/index.php/ba-bd/item/2069-bajkowski-waclaw-1875-1941-adwokat-dzialacz-spoleczny

_________________________________________________________________________________________________________

Niedzielne „Spotkania Muzealne”

Muzeum Zamojskie w Zamościu, już od dwóch lat, oferuje mieszkańcom miasta cykl wykładów, dotyczących m. in. historii miasta i regionu, wybitnych postaci oraz prezentowanych czasowo wystaw muzealnych. Tegoroczne „Niedzielne Spotkania Muzealne” rozpoczął Prezes Zamojskiego Towarzystwa Leśmianowskiego, Sławomir Bartnik, który w styczniu opowiadał o twórczości i życiu Bolesława Leśmiana, wybitnej postaci w dziejach naszego miasta. Kolejne spotkanie odbyło się 25 lutego 2018 r., a poprowadził je dr Piotr Kondraciuk. Poświęcone było wystawie „Lwów w grafice XIX i XX w.”, przygotowanej przez Lwowskie Muzeum Historyczne. Wystawę prezentowaną w Muzeum Zamojskim, można będzie zwiedzać jeszcze do 12 kwietnia 2018 r
Wykład dr Piotra Kondraciuka o Lwowie z przełomu XVI i XVII w.  wzbudził zainteresowanie mieszkańców miasta i gości z poza Zamościa. Wystawa prezentuje 80 prac, różnych artystycznie i czasowo. Jest ciekawa, ale przede wszystkim klimatyczna, ukazując szereg interesujących zabytków Lwowa, które już dzisiaj nie istnieją, względnie zostały współcześnie tak zmienione, że trudno jest je rozpoznać w porównaniu z prezentowanymi grafikami. Sentymentalną podróż po Lwowie okraszały cytaty ze wspomnień gdańskiego podróżnika Martina Grunewega, wzbogacając obrazy zabytków Lwowa z prezentacji multimedialnej, jaka towarzyszyła wykładowi dr Piotra Kondraciuka. Martin Gruneweg w swoich wspomnieniach z podróży po Kresach od Kamieńca po Stanisławów i Lwów, temu ostatniemu miastu poświęcił w swoich relacjach najwięcej miejsca. Niedzielne spotkanie w Muzeum Zamojskim dało uczestnikom także możliwość szerszej rozmowy na temat zabytków Lwowa w trakcie zwiedzania wystawy po wykładzie.
Przy okazji lutowego spotkania dr Piotr Kondraciuk zaprosił do Muzeum Zamojskiego na kolejne, które odbędzie się 25 marca 2018 r., jak zwykle o godz. 13:00, a poświęcone będzie w wykładzie Pani Anny Sokołowskiej znanym mieszkańcom Zamościa, pochowanym na naszym cmentarzu parafialnym.

Uwaga: spotkanie w Muzeum – zmiana godziny 25 marca –  15:00

opracowanie i zdjęcia: Ewa Lisiecka

100 rocznica urodzin Stanisława Basaja ps. „Ryś”

Wieś Polany rozciąga się na krawędzi Roztocza Środkowego, w Gminie Krynice. Jest to miejscowość ukraszona wręcz malowniczymi krajobrazami, licznymi pagórkami; polami pociętymi miedzami oraz jarami i debrami. W 1937 r., na niedługo przed II wojną światową, wyznaczono w Polanach drogi i dzielnice, prawie jak w mieście. Powstały przysiółki wsi o nazwach: Stara Wieś; Staropole; Wronczy Lasek; Przymiarki; Paświsko; Koroszczyna; Kuźmówka, Namulisko; Nowiny; Namule i Zaszylina. Właśnie w Zaszylinie, za lasem nad łąkami stał na początku XX w. dom rodzinny Basajów. Tu właśnie 24 listopada 1917 r. przyszedł na świat Stanisław Kraska vel Basaj, przyszły partyzant o pseudonimie „Ryś”. Dzisiaj po tym domu nie ma już nawet fundamentów i tylko miejscowi potrafią wskazać to miejsce. Przed trzema laty dla uczczenia pamięci Stanisława Basaja i jeszcze dwóch innych żołnierzy BCh z Polan, ufundowano tablicę pamiątkową, która znajduje się na Domu Ludowym w Polanach.

W listopadzie 2017 r., w setną rocznicę urodzin Stanisława Basaja, Społeczność Gminy Krynice uczciła jego pamięć w szczególny sposób. W uroczystości zaangażowały się następujące instytucje: Urząd Gminy Krynice; Ogólnopolski Związek Żołnierzy Batalionów Chłopskich; Koło Gminne Krynice; Biblioteka w Krynicach oraz Mieszkańcy okolicznych wsi, w tym wsi Polany. Uroczystości w Gminie Krynice trwały cały tydzień tj. od 19 do 26 listopada 2017 r.  W niedzielę 19. 11. 2017 r.  o godz. 14:00, w Kościele Parafialnym w Krynicach odprawiona została Msza Święta w intencji Stanisława Basaja. Mszę zamówioną przez Ogólnopolski Związek Żołnierzy Batalionów Chłopskich i Koło Gminne w Krynicach odprawił ks. kanonik Zbigniew Mazurek. Po mszy Wójt Gminy, p. Janusz Bałabuch wraz z członkami O. Z. Ż. B. Ch.  złożyli pod tablicą pamiątkową w Polanach wieńce i zapalili znicze. Obchodom towarzyszyła wystawa poświęcona Stanisławowi Basajowi, przygotowana przez Bibliotekę Publiczną w Krynicach, gdzie można ją było oglądać od 19 do 26 listopada 2017 r., a obecnie do połowy grudnia 2017 r.

Dalsze obchody odbywały się w Polanach w dniu 26. 11. 2017 r.  Mieszkańcy wsi także Mszą Świętą w Kaplicy w Polanach zainaugurowali kolejny etap tygodniowych uroczystości poświęconych Stanisławowi Basajowi. O godz. 14:30 rozpoczęło się nabożeństwo poprowadzone przez ks. Zbigniewa Mazurka. W modlitwie zgromadzeni połączyli się w intencji odnalezienia pochówku Stanisława Basaja. Ksiądz proboszcz przypomniał sylwetkę i bohaterską walkę partyzantów z I Oddziału B.Ch.  Stanisława Basaja w czasie II wojny światowej, jego męczeńską śmierć i bezimienny pochówek. Po mszy, przy tablicy poświęconej partyzantom B. Ch., Szymon Lupa z Orkiestry Młodzieżowej z Białowoli odegrał na trąbce hymn Batalionów Chłopskich. Goście złożyli kwiaty, zapalili znicze i położyli „kamienie pamięci”. Dalsze uroczystości przebiegały w świetlicy Domu Ludowego w Polanach.

Rolę gospodarza uroczystości w Polanach przejęło Koło Gospodyń Wiejskich z Polan z przewodniczącą p. Teresą Sachajko. Zaproszeni goście: poseł Ziemi Zamojskiej – p. Sławomir Zawiślak; Wójt Gminy Krynice – p. Janusz Bałabuch i prezes Koła Przewodników Terenowych PTTK O/Zamość im. Róży i Jana Zamoyskich – p. Maria Rzeźniak nakreślili w swoich wypowiedziach tło historyczne wydarzeń ostatniej wojny światowej, bohaterską postawę  społeczności wiejskiej w walce z okupantem, w tym m.in. z Polan. Stanisławowi Basajowi poświęcono pieśni partyzanckie w wykonaniu chóru z Gminnego Ośrodka w Krynicach, wiersze recytowane przez Marię Jamroż, Szymona Lupę i innych mieszkańców Polan. Uroczystość zaszczyciła także swoją obecnością 93 letnia mieszkanka Polan, która obecnie mieszka w Zamościu, Pani Sabina Słopska, sanitariuszka oddziałów partyzanckich spod Zaboreczna i Róży. Długo przeciągnęły się rozmowy i wspomnienia przy ciepłym posiłku, do którego zaprosili swoich gości Gospodarze wsi Polany.

————————————————————————————————————————— Przewodników z Koła w Zamościu zainteresowała informacja na temat „Szlaku Edukacyjno-Historycznego Batalionów Chłopskich”, którego trasa będzie przebiegać przez Polany. Zgłoszona do konkursu inicjatywa lokalnych działaczy wygrała i zostały im przydzielone środki na wykonanie. Początek szlaku wyznaczono przy pomniku BCh w Krynicach. Dalej biegnie dawnym gościńcem nad zalewem w kierunku Polan. Po drodze szlak mija Figurę Matki Bożej z 1906 r.  i kieruje na Starą Wieś, a dalej w kierunku Kolonii Podgóry. Jeszcze w 1918 r. stała tutaj na rozstaju dróg karawaka, upamiętniająca ofiary tyfusu i strzegąca wieś przed zarazą. Szlak doprowadza następnie do miejsca urodzenia Stanisława Basaja. Wąwozem wyprowadza pod górę i kieruje do świetlicy w Polanach. W styczniu 2018 r.  Dom Ludowy w Polanach będzie obchodzić 50 lecie swojego istnienia. Gospodarze zdradzają nam swoje zamysły: w budynku gospodarczym po byłej szkole podstawowej chcą zorganizować Lokalną Izbę Pamięci Batalionów Chłopskich.

 

 

  

  

  

 

  

Relacja i zdjęcia: Maria Jamroż, Ewa Lisiecka

Niedzielne Spotkania Muzealne

Muzeum Zamojskie w Zamościu zaprasza na „Niedzielne Spotkania Muzealne” dnia 16 lipca 2017 roku o godz. 13:00 i o godz. 15:00.
Wykład poprowadzi dr Piotr Kondraciuk – kurator wystawy:
Na pograniczu kultur. Sztuka sakralna w Diecezji Zamojsko – Lubaczowskiej”.
Eksponaty pochodzą ze zbiorów:
Klasztoru O.O. Bernardynów w Radecznicy
Muzeum Diecezjalnego w Zamościu
Muzeum Kresów w Lubaczowie
Muzeum Sakralnego Katedry Zamojskiej
Muzeum Zamojskiego w Zamościu
Parafii Konkatedralnej w Lubaczowie
Parafii Rzymskokatolickiej w Łukowej

Przypominamy też o wydarzeniu w lipcu dotyczącym św. Brata Alberta, dla zainteresowanych przesyłamy link  http://pustelniabrataalberta.pl/kontakt/

IX Spotkania Akademickie w Bukowinie

Za zgodą autora, dr Jacka Feduszki publikujemy referat dotyczący profesora Akademii Zamojskiej – Adama Burskiego, wygłoszony podczas IX Spotkań Akademickich w Bukowinie. Spotkanie, jak co roku, odbyło się w zabytkowym kościele filialnym p.w. Ofiarowania Najświętszej Marii Panny w Bukowinie. Po uroczystościach oficjalnych nastąpiły występy artystyczne dzieci, zespołów ludowych i solistów, które prezentowane były w gospodarstwie agroturystycznym Kary Mustang. W uroczystościach uczestniczył rektor PWSZ im. Szymona Szymonowicza w Zamościu prof. Andrzej Samborski. Uczelnia ta od wielu lat kultywuje tradycje dawnej Akademii Zamojskiej.
______________________________________________________________________________________

Dr Jacek Feduszka  Zamość

ADAM BURSKI (ZM. 1611), HISTORYK Z AKADEMII ZAMOJSKIEJ

Wszyscy badacze dziejów Akademii Zamojskiej podkreślają, że nie realizowano w tej wyższej uczelni, powstałej z inicjatywy hetmana i kanclerza wielkiego koronnego Jana Zamoyskiego (1542-1605) odrębnego kursu historii z wyjątkiem zagadnień historii prawa rzymskiego. Większość zagadnień objętych programem nauki w Akademii koncentrowała się na studiach klasycznych i prawnych w duchu prawa rzymskiego. Jednak program obejmujący zagadnienia historyczne jak również formę i kształt historycznego pisarstwa antycznego, był obecny w ramach zarówno samych wykładów jak i w pracach profesorów akademickich w Zamościu.

W ciągu XVI stulecia w obrębie uniwersytetów narastały wpływy humanizmu. Rozwijać się zaczęły studia klasyczne i prawne w duchu prawa rzymskiego. Duży wpływ na przekształcenie się np. uniwersytetu krakowskiego i powstanie innych uczelni wyższych, miało to, że coraz liczniejsze rzesze młodzieży szlacheckiej i mieszczan miało za sobą studia na uniwersytetach włoskich i niemieckich, m.in. przez uniwersytet w Padwie w XVI wieku przeszło, co najmniej 1500 Polaków, a na uniwersytetach niemieckich kształciło się ok. 1200 młodych mieszczan z samych Prus Królewskich. Wiek XVI przyniósł rozszerzenie możliwości studiów wyższych w Rzeczypospolitej. W 1548 roku powstał luterański uniwersytet w Królewcu, ściągający studentów z Prus, Korony i Litwy, w latach 1578-1579 do rangi Akademii podniesione zostało kolegium jezuickie w Wilnie (stało się to za sprawą biskupa Waleriana Protaszewicza, decyzję biskupią zatwierdził przywilejem król Stefan Batory). Trzecią nową inicjatywą akademicką w XVI stuleciu na ziemiach polskich było powołanie do życia przez kanclerza i hetmana Jana Zamoyskiego w 1594 roku Akademii Zamojskiej.

W przeciwieństwie do Akademii Wileńskiej i Uniwersytetu Krakowskiego, mających za podstawowe zadanie propagowanie kultury polskiej na Litwie i Rusi, Akademia Zamojska była uczelnią nowego typu. W intencjach Jana Zamoyskiego i działaniach przez niego podejmowanych w czasie organizacji uczelni, szkoła zamojska była przede wszystkim szkołą obywatelską, kładącą nacisk na kulturę prawa, wykształcenie klasyczne (pełne, w stylu uczelni francuskich i włoskich), a nade wszystko umiejętności praktyczne, które po ukończeniu Akademii przez synów szlacheckich, byłyby z powodzeniem wykorzystywane w działalności politycznej (w sejmie i senacie), urzędach administracyjnych i trybunałach.

W tym miejscu należałoby zwrócić uwagę na jeszcze jeden element istotny dla powołania Akademii. Król Stefan Batory w myśl zobowiązań zawartych w „pactach conventach” na początku panowania, zapowiedział reformę Akademii Krakowskiej i przedsięwziął inspirowaną przez Jana Zamoyskiego, próbę założenia na bazie Akademii Krakowskiej, wyjętego spod jurysdykcji duchownej kolegium królewskiego. Gdy jednak przewidywani na profesorów tej uczelni uczeni włoscy uchylili się od wyjazdu do Polski, skończyło się na skromnej reformie Akademii w 1579 roku. Później w ramach reformy z 1603 roku Akademia Krakowska zdecydowanie nawróciła do scholastyki w zakresie filozofii i teologii. Fakt niepowodzenia przy utworzeniu „szkoły obywatelskiej” w obrębie Akademii Krakowskiej, był nie bez znaczenia dla decyzji Jana Zamoyskiego o utworzeniu szkoły w swoich dobrach, właśnie takiej szkoły, która miałaby cele szersze, ponad naukowe. Nie miała to być jednak uczelnia, jakbyśmy powiedzieli dzisiaj, „neutralna światopoglądowo”. Jan Zamoyski dał temu wyraz w liście pisanym z Wilna do nuncjusza apostolskiego Caligariego 20 VI 1580 roku. Kanclerz kreślił w liście obraz ziemi ruskiej i lubelskiej, w których to „herezja ogromnie się rozprzestrzeniła” i ziemiom tym groziła zguba „od herezji”. Kanclerz sugerował, zatem nuncjuszowi konieczność założenia szkoły dla młodzieży szlacheckiej, w której to szkole wykładano by: „nauki filozoficzne, prawo cywilne, prawo publiczne królestwa, historię Rzeczypospolitej, celem – jak pisał – przygotowania tej młodzieży do stanu senatorskiego”. Zgodnie, więc z intencją Jana Zamoyskiego, wyrażoną na początku, szkoła – akademia miała być uczelnią wyznaniową, obywatelską, mającą także na celu zwalczanie heretyków w ziemi lubelskiej, ale przede wszystkim miała przygotować synów szlacheckich do pełnienia urzędów publicznych i wypełniania obowiązków obywatelskich.

Jan Zamoyski ostateczny kształt i ogólną koncepcję Akademii Zamojskiej sformułował w początkach 1593 i w roku 1594. Jak stwierdzał historyk Adam Andrzej Witusik: „[Akademia Zamojska] Miało to być (…) pulsujące i ważne ognisko nowych prądów intelektualnych oraz schola civilis – zakład nauki obywatelskiej. Akademia Zamojska powołana była, zatem do uzupełnienia a właściwie do wyręczenia i wypełnienia zadań, którym nie mogła podołać stara, na zasadach średniowiecznych oparta, wszechnica krakowska. Uczelnia zamojska miała podjąć w sposób systematyczny zaniedbaną w Polsce pracę twórczą w modnych dziedzinach naukowych – filologii klasycznej, historii, w dyscyplinach utylitarnych – medycyna, prawo, i stać się trwałym łącznikiem polskiej myśli naukowej z zachodem [Europy]”.

Tak, więc po upływie blisko 14 lat od pierwszej wzmianki o planowaniu założenia szkoły przez Zamoyskiego, koncepcja jej funkcjonowania i nastawienie w kształceniu młodzieży, uległo istotnemu przesunięciu w kierunku uczelni kształcącej w nowoczesnej kulturze umysłowej, humanistycznej i przygotowującej do przyszłej pracy publicznej dla państwa, oczywiście w łączności z kościołem katolickim.

W drugiej połowie XVI wieku ważnym ośrodkiem kultury i nauki staje się dwór kanclerza i hetmana wielkiego koronnego Jana Zamoyskiego (1542-1605) w Zamościu. Przebywają na nim naukowcy i poeci, architekci i muzycy. Dwór zamojski, a szczególnie inspiracje płynące od samego Jana Zamoyskiego, stają się wzorcem dla innych możnych w całej Rzeczypospolitej przełomu XVI i XVII stulecia. Wybitni twórcy m.in. poeci Szymon Szymonowicz i Piotr Ciekliński, historyk Reinhold Heidenstein, architekt Bernardo Morando, czy grono wybitnych uczonych m.in. Tomasz Dreznem, Jan Ursinus czy Anglik William Bruce, nadają ton i kierunek działaniom artystyczno naukowym podejmowanym w środowisku zamojskim, w otoczeniu i pod światłym mecenatem Jana Zamoyskiego. Zamość na przełomie XVI i XVII wieku stał się ważnym ośrodkiem kultury tej części Rzeczypospolitej, nie tylko dzięki istnieniu od 1594 roku Akademii Zamojskiej. Kanclerz skupiając w swoim otoczeniu wybitnych profesorów prawa, medycyny i filologii, historyków, malarzy i muzyków, sam ze szczególnym upodobaniem toczył dysputy naukowe lub swobodne pogawędki z literatami i poetami oraz wizytował ukochaną Akademię, o której życiu i postępach w działaniach naukowych otrzymywał stale informacje, również podczas swych wypraw wojennych.

x x x x

Adam Albert Burski (Bursius) (ok. 1560-1611), filolog, filozof i logik, kilkakrotnie wybierany na rektora Akademii Zamojskiej, był jednym z niewielu profesorów, którego żywo zajmowały zagadnienia związane z porównawczą analizą historyczną oraz metodą (metodologią) jaką stworzyli antyczni historiografowie. Przede wszystkim filolog i filozof, Adam Albert Burski, zajął się także kwestiami dotyczącymi metody historiograficznej. Wpływ na wybór tego zagadnienia miało niewątpliwie naukowe środowisko zamojskie, w którym pielęgnowano naukę i twórczość historyczną. Obecność w środowisku naukowym Zamościa takich pisarzy jak Reinhold Heidenstein, Joachim Bielski, czy krótko w młodości, Szymon Starowolski, przyszły autor wielu dzieł historycznych i metodycznych oraz gorliwego czytelnika m.in. rzymskiej historii Tytusa Liwiusza, samego Jana Zamoyskiego, twórcy na poły historycznego dzieła „De senatu Romano”, sprzyjał studiom historycznym. Stąd Adam Albert Burski zadedykował właśnie jemu najobszerniejsze studium metody historycznej zatytułowane: „Recensio iudicii Dionysii Halicarnassei de historia Thucididis eiusdemque historiae defensio”. W dziele tym autor zaprezentował swoje poglądy i przemyślenia metodologiczne, polemizując z Dionizjosem z Halikarnasu (I w. p.Chr.), – pracującym w Rzymie w l. 30-38 p. Chr., starożytnym krytykiem najdojrzalszego dzieła antycznej historiografii: „Wojny peloponeskiej” Tukidydesa. Krytykę tą zawarł Dionizjos m.in. w: „Πέρί τυ Θυκύςίςυ χάράκδέροσ (Peri tu Thukydidu charakteros )- dotyczącym stylu pisarskiego Tukidydesa.

Warto dodać, że ten krytyczny traktat Dionizjosa z Halikarnasu był w Europie renesansowej bardzo popularny. Łaciński przekład traktatu znalazł się w zbiorze antycznych dzieł historycznych „Artis historiae penus”, wydanym w Bazylei w 1576 roku. Dionizjos krytykując w specjalnym piśmie monografię historyczną Tukidydesa przedstawił równocześnie swój pogląd na sztukę pisania dzieła historycznego.

Praca Adama Alberta Burskiego pozostawała przez długi czas niepublikowana, dopiero fragmenty w tłumaczeniu na język polski opublikowane zostały przez prof. Ignacego Lewandowskiego w 2014 roku. Całość pozostaje w rękopisie w Bibliotece Narodowej w Warszawie [BOZ sygn. 1585], uprzednio znajdowała się w Bibliotece Ordynacji Zamoyskich [sygn. nr 677]. Całość liczy 45 kart zapisanych starannie pismem w języku łacińskim. Obecnie trudno jest precyzyjnie określić datę powstania dzieła. Można jednak przypuszczać, że Burski zrecenzował Dionizjosa na przełomie XVI i XVII wieku, a dokładniej w latach od 1597 do 1605 roku, czyli do roku śmierci Jana Zamoyskiego.

Inspiracja, aby zająć się tematyką metahistoryczną, wypłynęła u Adama Burskiego z jego lektury Dionizjosa z Halikarnasu i szerszego wówczas zainteresowania się dziełem Tukidydesa w kręgach uczonych ówczesnych uważanego za starożytnego historyka o najwyższym autorytecie. Jego chwałę głosił m.in. Henri Lancelot Voisin de la Popelinière (1540-1608) w swojej „Historii historiografii z ideą historii doskonałej” („Histoire des Histoires avec l’ide de l’Histoire accomplie”, Paris 1599). Jeśli Dionizjos, również czytywany w Europie i po grecku i po łacinie, tak znacząco pomniejszał dzieło największego dziejopisarza, historiograficzny wzór pod każdym względem, to jego obrona stawała się niemal obowiązkiem każdego szanującego się historyka. Już wcześniej, bo w 1560 roku w łacińskim przekładzie traktatu Dionizjosa, tłumacz Andrzej Dudycz, humanista węgierski blisko związany w polską, polemizował z atakami na dzieło Tukidydesa. Adam Burski w tym duchu kontynuował tę polemikę, gdyż tak jak wielu innych uważał, że Dionizjosowa krytyka Tukidydesa jest niesprawiedliwa, a jego obrona nie jest bez znaczenia dla wizji współczesnej historiografii. Poza tym był świadomy tego, że historia antyczna jest bliska sercu Zamoyskiego i jego Akademii nastawionej na nauki humanistyczne, wśród których historia zajmowała wysoką pozycję. Do pracy też pobudzał go brat cioteczny Szymon Szymonowicz, zwracając uwagę, że w tym przedsięwzięciu znajdzie życzliwość i wsparcie samego założyciela Akademii. Stąd m.in. pochwalny wstęp do dzieła Burskiego dedykowany Janowi Zamoyskiemu.

Adam Burski dokonując recenzji przeprowadzonej przez Dionizjosa z Halikarnasu krytyki „Wojny peloponeskiej” Tukidydesa, wypowiedział wiele mniej lub bardziej oryginalnych myśli na temat metody historiograficznej. Cenne są zwłaszcza uwagi o amplifikacji, mowach i stylu historycznym. Często odwołuje się i do retoryki, i do filozofii, a jego autorytetami w pierwszej dyscyplinie jest przede wszystkim Cyceron, a w drugiej – Arystoteles. W teorii historiograficznej sięgał Burski do koncepcji Tukidydesa, Polibiusza i Cycerona. Nie przywoływał jednak imiennie żadnego z renesansowych metodologów historii, chociaż ślady korzystania z metodologicznego dzieła Jana Bodin’a (1530-1596) są w tekście wyraźne. Jego wypowiedzi bazujące na konkretnym materiale, jakim jest z jednej strony najdoskonalsze dzieło historyczne starożytności, jakim określano „Wojnę peloponeską”, a z drugiej na Dionizjuszowskiej krytyce tego dzieła, są – jak stwierdzają badacze – najlepiej uporządkowaną historiograficzną refleksją przed ukazaniem się dzieła historyka gdańskiego Bartłomieja Keckermana (1572-1609), autora m.in. traktatu „O naturze i właściwościach historii” („De natura et proprietatibus historiae”).

Bibliografia.

  1. A. Wadowski, Wiadomość o profesorach Akademii Zamojskiej, Warszawa 1899-1900, s. 36, 96-97; J.K. Kochanowski, Dzieje Akademii Zamojskiej (1594-1784), Kraków 1900 s. 49, 59; S. Łempicki, Burski Adam, w: PSB, Kraków 1937, t. 3, s. 138-140; Bibliografia Literatury Polskiej. Piśmiennictwo Staropolskie, Warszawa 1964 t. 2, s. 65-67; D. Facca, Humanizm i filozofia w nauczaniu Adama Burskiego, Warszawa 2000 (PAN Instytut Filozofii i Socjologii), (szczególnie s. 90-96); I. Lewandowski, Penu Historicum. Łacińskie traktaty metodologii historii w dawnej Polsce (do końca XVII wieku), Poznań 2014 s. 214-234;

__________________________________________________________________

 

Zdjęcia wykonał Mateusz Sawczuk.

Tango z Leśmianem

TANGO z LEŚMIANEM – 16 czerwca 2017 r., Rynek Wielki w Zamościu

Wydarzenie jest imprezą towarzyszącą 42. edycji Zamojskiego Lata Teatralnego

Zapraszamy na popołudnie w stylu retro z ognistym tangiem!

„Lata dwudzieste, lata trzydzieste kiedyś do wzruszeń będą pretekstem” śpiewała przed laty Lidia Warzecha. I miała rację, lata te są zresztą nie tylko pretekstem do wzruszeń, ale pretekstem do przeniesienia się w czasy, kiedy w Zamościu mieszkał, pracował i tworzył Bolesław Leśmian. Przez kilka popołudniowych godzin przeniesiemy w magiczny międzywojenny klimat.

Pokażemy Zamość z tamtych lat, przybliżymy sylwetkę Bolesława Leśmiana i posłuchamy ulubionych szlagierów naszych babć. Można także zatańczyć tango, taniec bardzo zmysłowy i pełen pasji.

Blok programowy:

godz. 17.30 – Retro spacer, zwiedzanie Zamościa lata 20. i 30., Koło Przewodników Terenowych PTTK im. Róży i Jana Zamoyskich

godz. 19.00 – Jak to Leśmianem i Zamościem było… – Gawęda o Leśmianie Maria Jamroż

godz. 19.30 – Leśmian na celowniku – rozmowa z Adamem Wiesławem Kulikiem, poetą, prozaikiem, twórcą filmów dokumentalnych i edukacyjnych, reporterem, autorem książki Leśmian, Leśmian…

godz. 20.00 – Retro recital Powróćmy do wspomnień, Magdalena Stopa (wokal), Piotr Czyżewski (piano)

godz. 20.30 – Tango z Leśmianem, Tomasz Ziąbkowski, Szkoła Tańca Magdaleny i Janusza Myki, Zespół Pieśni i Tańca „Zamojszczyzna”, publiczność

godz. 21.00 – Retro rytmy Koncert Leśmianowi – Piotr Stopa (piano), Wojciech Tybulczuk (akordeon) Szkoła Muzyczna I i II stopnia im. K. Szymanowskiego w Zamościu

godz. 21.30 – Retro kino, Leśmian – film dok. Adama Wiesława Kulika

Zapraszamy w strojach retro! Osoba w najciekawszym stroju retro otrzyma upominek od Prezydenta miasta Zamościa Andrzeja Wnuka. W trakcie przedsięwzięcia napój cienisty i leśmianowy deser od zamojskich restauratorów.  

Współfinansowanie: Miasto Zamość.

Organizatorzy/Partnerzy: portal Zamość onLine, Zamojski Dom Kultury, Szkoła Tańca Magdalena i Janusz Myka, Zespół Pieśni i Tańca Zamojszczyzna, Koło Przewodników Terenowych PTTK, Szkoła Muzyczna im. Karola Szymanowskiego w Zamościu oraz zamojscy restauratorzy: restauracja Muzealna, Piwnica pod Rektorską, Padwa, Morandówka, Bohema, Verona, Arte Hotel i hotel Mercury.

Patronat medialny: Tygodnik Zamojski, Kronika Tygodnia, TVK Video-Kadr, Katolickie Radio Zamość, Kurier Zamojski, portal Roztocze.net, e-Zamość, Życie Zamościa, Portal Zamojski, Zamojska.pl, Zamość onLine.

Zamojskie Drużyny Harcerskie

Koło Przewodników Terenowych im. Róży i Jana Zamoyskich PTTK/O/Zamość prezentuje kolejne przedsięwzięcia zamojskich harcerzy – przedstawione w korespondencji nadesłanej przez harcmistrza Sławę Bilską, zastępcę komendanta Hufca ZHP Zamość im. Dzieci Zamojszczyzny:

Nasza drużyna, 6 DH im. Jadwigi Harczuk – Muszyńskiej „Rzarłacze”, należy do Programowego Ruchu Odkrywców. W ramach programu „Odkrywcy źródeł” wybraliśmy do realizacji w tym roku szkolnym  trzy tematy: „Tradycja: uchwyć chwilę”, „Sławne postaci” i „Zasmakuj w różnorodności”. Pierwszy temat przedstawiliśmy w formie reportażu „Żałosne – pożegnanie sitarzy”. Stwierdziliśmy, że ten biłgorajski zwyczaj jest unikatowy w skali kraju, zatem szczególnie wart pokazania innym. Kolejny temat poświęciliśmy Bernardowi Morando. Nasza gra planszowa „Bernardo Morando – budowniczy Zamościa” uczy młodych ludzi historii, daje możliwość poszerzenia wiedzy na temat architekta i Zamościa. Trzecie zadanie dotyczyło zapomnianych potraw narodowości, które niegdyś zamieszkiwały w Zamościu. Wyszukaliśmy przepisy potraw ormiańskich, greckich i żydowskich. Wykonaliśmy kilka z nich i krążąc pomiędzy ulicą Ormiańską, Grecką i Pereca częstowaliśmy mieszkańców Zamościa i turystów.

Film

 

Ścieżka poznawcza „Wąwozy Lessowe”

Roztocze Zachodnie – rajd pieszy 7.05.2017r. – Szczebrzeszyn – obszar Szczebrzeszyńskiego Parku Krajobrazowego – ścieżka poznawcza „Wąwozy Lessowe” – długość trasy 14,62 km – prowadzący: Janusz Kapecki – przewodnik i przodownik turystyki pieszej. Organizator rajdu: Koło Przewodników Terenowych PTTK O/Zamość im. Róży i Jana Zamoyskich  oraz Miejski Dom Kultury w Szczebrzeszynie. Rajd, w którym wzięło udział 25 uczestników, zainaugurował Otwarcie Sezonu Turystycznego „OSTY/2017” i zbiegł się z obchodami 10-lecia Ekomuzeum „Świąteczna Kraina” w skład którego wchodzi między innnymi „Laboratorium Lessowe” prowadzone przez Janusza Kapeckiego.

_____________________________________________________________________________________

Dokładny opis ścieżki poznawczej „Wąwozy Lessowe” zawarty jest w wydanym folderze „Roztocze Szczebrzeszyńskie. Trasy piesze i rowerowe”. Przebieg ścieżki wyznaczył, opracował i opisał znany regionalista i przewodnik Janusz Kapecki. Za zgodą autora cytujemy jej szczegółowy opis z ww. folderu:

„Ścieżka poznawcza Wąwozy Lessowe o długości 5 km (dojście 2,2 km). Uwaga! Trasa trudna po opadach atmosferycznych. Ścieżka ma początek w odległości 2, 2 km od Miejskiego Domu Kultury w kierunku Kawęczynka. Od MDK biegnie m. in. szlak pieszy „Partyzancki” i za jego znakami kierujemy się koło cerkwi do ulicy Cmentarnej. Poruszamy się pod górę koło cmentarza żydowskiego. Na rozwidleniu skręcamy w prawo pod górę, wąwozem wzdłuż ogrodzenia cmentarza katolickiego. Po wyjściu z wąwozu droga biegnie wierzchowiną koło wieży komórkowej i budynków Zakładu Gospodarki Komunalnej. Za budynkami mijamy skrzyżowanie ścieżki „czarnej” i poruszamy się dalej pod górę do rozwidlenia szlaków turystycznych. Ścieżka prowadzi początkowo w dół wąwozem przez 1,5 km ze znakami szlaku „Partyzanckiego”. Na rozwidleniu (stanowiska skrzypu zimowego) skręca w kierunku zachodnim, początkowo płytkim zarośniętym wąwozem, następnie coraz bardziej głębokim z wieloma rozgałęzieniami. Długość wąwozu od rozwidlenia do wylotu ma ok. 3 km długości. Na wylocie wąwozu droga zwęża się, pnie się pod górę i wychodzi na polną drogę. Po 0,7 km jest możliwość dojścia do drogi krajowej „74” lub powrotu nieoznakowaną drogą polną w kierunku wschodnim do Szczebrzeszyna (5,7 km). „

Ścieżka poznawcza „Wąwozy Lessowe” jest dostępna także dla rowerzystów na odcinku do wiaty, przy której można rozpalić ognisko i zaplanować odpoczynek. Jednak dalszy jej odcinek jest w zasadzie nieprzejezdny, szczególnie na wąskim i stromym podejściu do wylotu wąwozu. Ścieżka oznakowana jest kwadratem biało-niebieskim. Wzdłuż jej przebiegu wyznaczono także trasę Nordic Walking. W zimie jej odcinek (do wiaty) wykorzystywany jest przez organizatorów kuligów.

 

Niezaprzeczalnie przyrodniczy charakter ścieżki jest wykorzystywany do edukacji dzieci i młodzieży. Naturalne stanowiska poznawcze: ukształtowania roztoczańskiego terenu lessowego, charakterystycznego dla niego drzewostanu i runa leśnego to szkoła życia, której nie zastąpią podręczniki. Dlatego właśnie teren tej ścieżki przyrodniczo-poznawczej bywa bardzo często wykorzystywany edukacyjnie przez nauczycieli z zaangażowaniem  miejscowych przewodników.

„Piekiełko” szczebrzeszyńskie to największa sieć wąwozów lessowych w Polsce. Wąwozy o głębokości 20 m charakteryzują liczne odgałęzienia, zbiegające się w podmokłych obniżeniach. Zapuszczanie się w te miejsca bez dobrego przewodnika grozi utratą orientacji w terenie i zgubieniem się w tym labiryncie. Ten potężny kompleks wąwozów porośnięty jest lasami grabowo-bukowymi z domieszką sosny i innych gatunków. Odznacza się bogatą i różnorodną roślinnością w runie leśnym.

Runo leśne prezentowanego wąwozu, szczególnie na pierwszym jego odcinku, obfituje w szarozielony skrzyp zimowy, dodający palecie barw jeszcze jeden odcień zieloności. Wyprostowane pędy płonne, gdzieniegdzie nawet o metrowej wysokości, kwitną na wiosnę spiczastymi kłosami. Skrzyp zimowy nic nie traci na urodzie porą zimową, mocno odcinając się intensywną zielenią od bieli śniegu zalegającego w wąwozie. W miejscach, gdzie liczne odgałęzienia wąwozów wyprowadzają opady, kumulując wilgoć na dnie malowniczych jarów, skrzyp zimowy rozkłada się łanami tworząc ciemnozielone kobierce. Dzięki nim ten „Skrzypny wąwóz” należy do unikatowych na szczebrzeszyńskim „Piekiełku”, nasuwając wędrowcom skojarzenia z młodymi, bambusowymi zagajnikami azjatyckich lasów. Zwiedzając ten wąwóz warto wiedzieć, że skrzyp zimowy to roślina zaliczana do leczniczych. Ziele skrzypu ma właściwości moczopędne, wykrztuśne i regulujące przemianę materii. Odwary ze skrzypu leczą kamicę nerkową. Jako ozdobny nadaje się do ogrodów w stylu japońskim.

Lessowe zbocza wąwozów mijanych na dojściu do ścieżki oraz zastane w samym już wąwozie, stanowią nie tylko urokliwe urozmaicenie rzeźby terenu, ale także miejsca przystanków edukacyjnych. Podziwiamy tam zjawiska erozji gleby i lessu wypłukiwanego przez  opady deszczowe. Less to skała. Składa się z drobniutkich, słabo obtoczonych ziarn kwarcu, węglanu wapnia oraz w kilku procentach z minerałów ilastych. Węglan wapnia zawarty w lessach bywa ługowany, następnie wytrącany tworząc konkrecje, czyli tzw. kukiełki lessowe (laleczki).  Zbudowane są z węglanu wapnia i przybierają kształty kuliste, elipsoidalne lub nieregularne. Osiągają rozmiary kilku, czasami nawet kilkunastu centymetrów. Niekiedy wewnątrz znajdują się pęknięcia, przypominające kryształy. Spękane kukiełki lessowe można najczęściej spotkać na granicy lessu i czarnoziemu.

Wiosna to najlepsza pora do nauki rozpoznawania roślin kryjących się w runie leśnym. Warto przykładowo zauważyć różnice pomiędzy kwitnącymi w tym samym czasie gwiazdnicami: gajową i wielkokwiatową. To także dobra pora do podejrzenia niepozornych kwiatów kopytnika pospolitego o ozdobnych liściach. Na obrzeżach wąwozu można podziwiać skupiska łuskiewnika różowego, który akurat teraz ma porę kwitnienia. Spostrzegawcze oko badacza przyrody dojrzy delikatne liście żywca gruczołowatego. Co bardziej wnikliwi obserwatorzy odnajdą także u wylotu wąwozu czworolist pospolity, zawiązujący właśnie swoje niebieskoczarne jagody. Cała roślina, aczkolwiek piękna, jest trująca, więc należy przestrzegać przed nią szczególnie dzieci, które kuszą się na jej jagody. Kłącze tej byliny może żyć nawet 200 lat. Roślina współcześnie wykorzystywana jest w leczeniu homeopatii.

Do rzadkości na trasie należy odnalezienie smardza zwyczajnego, ale osoby spostrzegawcze właśnie teraz (przełom kwietnia i maja) mają szansę go wypatrzeć. Smardz zwyczajny jest jadalny, ale objęty ochroną częściową, co oznacza, że nie wolno ich zbierać ze stanowisk naturalnych. Możemy je jeść, ale ze swoich ogródków, sadów (lubią towarzystwo jabłoni). Grzyb ten, rozpoczynający w zasadzie sezon grzybowy, w Polsce jest raczej rzadki i do 2014 r. był objęty ochroną ścisłą.  Znalezienie smardza w naturze to nie lada wyzwanie, bowiem co roku mogą się pokazywać w zupełnie innym miejscu. Rosną chętnie w otoczeniu jesionów i wiązów. 100 g suszu tego grzyba przekracza cenę 200 zł. Droższe są już tylko trufle. Trzeba jednak uważać by grzyba nie pomylić z piestrzenicą, z których kasztanowata jest silnie trująca (podobnie olbrzymia). Zresztą smardze zjedzone na surowo też są trujące!

______________________________________________________________________________________

Podczas rajdu ostatni odcinek (zejście ze szlaku ponad 6 km) pokonaliśmy w trakcie burzy i ulewnego deszczu. Nawałnica obmywała właśnie szczebrzeszyńskie „Piekiełko” z wszelkich grzechów. Dobrze było przy okazji zostawić  tam swoje przewiny w modlitwach, kiedy pioruny biły od nas jakieś 300 m. Będzie co wspominać! Januszu dziękujemy Ci serdecznie za cały wachlarz atrakcji i do kolejnego, tak udanego spotkania na szlakach.

tekst: Ewa Lisiecka

zdjęcia: Janusz Kapecki, Ewa Lisiecka, Zbigniew Pietrynko

Wystawa „Złoto Bałtyku”

Nie przypadkowo otwarcie wystawy poświęconej polskiemu bursztynowi Muzeum Zamojskie wyznaczyło w Dniu Święta Kobiet, czyli 8 marca 2017 r. Każdą z pań, która w tym dniu odwiedziła muzeum przywitano różą w kolorze bursztynowej, słonecznej barwy. Zapowiadane już od jakiegoś czasu otwarcie wystawy wzbudziło wielkie zainteresowanie wśród zamościan. Większość eksponatów stanowiłą wyroby sztuki jubilerskiej, pochodzące z Muzeum Bursztynu, Oddziału Muzeum Historycznego Miasta Gdańska, stanowiące zwycięskie nagrody w konkursach promujących polskie rękodzieło związane z obróbką bursztynu.

Na wystawie prezentowane są także wyjątkowe okazy bursztynu i biżuteria z kolekcji Państwa Pyrów, reprezentujących Firmę „Świat pereł” z Zamościa. W gablotach zobaczymy m.in. nie oszlifowane, kilogramowe „buły” bursztynu; zatopione w bursztynie owady itp. inkluzje organiczne; odciski roślin sprzed 40 mln. lat; czy chociażby niezwykłe „krople bursztynu” które zastygły w eoceńskim lesie bursztynowym. W pułapkę z żywicy drzew bursztynodajnych  (Pinus succinifera) wpadały nie tylko owady i stawonogi, ale także inne zwierzęta. Pan Pyra prezentując gościom wystawy swoje wyjątkowe okazy tej kopalnej żywicy, skromnie uznał, że prawdziwym rarytasem wśród inkluzji jakie widział, jest bursztyn z jaszczurką w jednej ze znanych mu kolekcji. Dzięki takim właśnie inkluzjom paleobotanicy zidentyfikowali liczne gatunki roślin i zwierząt, które tworzyły florę i faunę przed milionami lat. Na finiszu wystawy w Muzeum Zamojskich, czyli 28 maja o godz. 13-tej sponsorzy, czyli Firma Państwa Pyrów „Świat pereł”w Zamościu , rozlosują bursztynowe nagrody dla osób, które odwiedzą wystawę. Nagrody są prezentowane w gablocie wystawy. Warunkiem wzięcia udziału w losowaniu jest posiadanie biletu potwierdzającego zwiedzenie wystawy.

Warto ją odwiedzić nie tylko ze względu na powyższe atrakcje.  W żadnym bowiem sklepie jubilerskim nie spotkamy takiej różnorodności w zastosowaniu bursztynu, nie tylko przy wyrobie biżuterii, ale i innych przedmiotów artystycznych, które dzisiaj w swym modelunku łączą klasyczną elegancję z wymogami nowoczesności. Oprócz pięknych zestawów biżuterii: bransoletek, kolczyków, pierścionków i przywieszek spotkamy magiczną modliszkę w mosiądzu i bursztynach; motyla o bursztynowych skrzydełkach i jantarowego ptaka na srebrnych nóżkach. Innych zachwyci misternie wykonane pióro wieczne oprawione w bursztyn, a nikt z pewnością nie przejdzie obojętnie obok ledwie dostrzegalnego pod lupą rytu ptaka prehistorycznego w bursztynie, stanowiącego swoistą odmianę sztucznej inkluzji w jantarze. To niebywałe i precyzyjne dzieło sztuki koniecznie trzeba zobaczyć i jest ku temu najlepsza okazja do końca maja. Warto także zajrzeć w gablotę z ekspozycją najstarszego bursztynu bałtyckiego, który pochodzi z wykopalisk archeologicznych m.in. w Masłomęczu i Gródku Nadbużnym, ale żeby zobaczyć najbardziej wiekowy z nich trzeba się już udać na ekspozycje muzealne na pietrze do działu poświęconemu archeologii naszych terenów.

zdjęcia: Henryk Szkutnik

opracowanie: Ewa Lisiecka

Promocja VIII tomu austriackiej mapy Galicji von Miega z lat 1779-1783

Z zamojskich zapisków przewodnickich

______________________________________________________________________________________

Muzeum Zamojskie – Niedzielne Spotkania Muzealne – 26.02.2017 r.

Na zaproszenie dyrektora muzeum Andrzeja Urbańskiego odbyło się spotkanie autorskie z prof. dr hab. Andrzejem Janeczkiem z Instytutu Archeologii i Etnologii Polskiej Akademii Nauk w Warszawie, połączone z promocją wydawnictwa VIII tomu austriackiej mapy Galicji Friedricha von Miega z lat 1779-1783. W spotkaniu uczestniczyli także inni przedstawiciele projektu, który jest prowadzony przez Instytut Archeologii i Etnologii PAN, Instytut Historii PAN, Uniwersytet Pedagogiczny w Krakowie, Uniwersytet Rzeszowski oraz Stację Naukową PAN w Wiedniu. Projekt, realizowany w ramach Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki, przewiduje publikację piętnastu tomów mapy Galicji i Lodomerii, znanej także pod nazwą „zdjęcia józefińskiego”. Dzięki uprzejmości pana profesora Andrzeja Janeczka i za Jego zgodą, dla osób, które nie miały możliwości uczestniczenia w tym wyjątkowym wydarzeniu, publikujemy obszerne fragmenty wypowiedzi Profesora, który niezwykle ciekawie opowiadał o mapie, projekcie i praktycznym zastosowaniu wydawnictwa. (wkrótce)

_________________________________________________________________________________

  

  

 

  

zdjęcia: Henryk Szkutnik

………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………

Zainteresowanie, które okazujemy mapom jest zupełnie zrozumiałe. Żaden opis, żadne tekstowe przedstawienie nie jest w stanie dostarczyć takiego ładunku informacji, jakie przynosi zarówno mapa współczesna, jak i mapa historyczna. Dawna mapa to wyjątkowo cenny materiał historyczny, dzięki któremu mamy możliwość wglądu w dawny, już nie istniejący krajobraz, wglądu wyrazistego, sugestywnego, nie osiągalnego w żaden inny sposób. Jedną z map, która nam to oferuje jest prezentowana mapa józefińska Galicji, zwana również mapą Miega.

Sporządzona była w latach 1775-1783, ale właściwe prace ruszyły dopiero od roku 1779, stąd właśnie taki zakres chronologiczny podajemy w naszej publikacji. Składa się z 413 wieloformatowych arkuszy. Przygotowana została w skali 1:28 800; zatem 1 cm na mapie odpowiada 288 m w terenie. Jej łączna powierzchnia to około 115 metrów kwadratowych. Gdybyśmy chcieli ją rozłożyć w całości, byłoby nam potrzebne boisko do siatkówki. Zachowana jest w trzech egzemplarzach: oryginał, czystorys oraz kopia. Towarzyszy jej sześć tomów opisów krajoznawczych, tom kalkulacji topometrycznych oraz tom zawierający wykaz miejscowości i osobny spis poprawek nazewnictwa.

Początkowo mapa była utajniona ze względu na swoje znaczenie militarne. Dostęp do niej był ograniczony wyłącznie dla cesarza i dla ludzi, których on osobiście upoważnił do wglądu. Nigdy nie została wydana i pozostaje do dziś w rękopisie. Jest przechowywana w Archiwum Wojennym w Wiedniu. Same tylko liczby świadczą, że jest to materiał ogromny, a do tego o podwójnym charakterze, na co składają się opisy, czyli materiał tekstowy i mapa, czyli materiał kartograficzny. Podjęcie się edycji całej mapy wraz z opisami wymagało obrania pracy zespołowej, włączenia rozmaitych kompetencji badawczych: warsztatu historyka zajmującego się dziejami Małopolski oraz ziem ruskich Korony, a później Galicji; warsztatu historyka kartografii; znajomości pisma neogotyckiego (jest to umiejętność elitarna, chodzi o trudne do odczytania pismo), a również kompetencji językowych. To też nie jest łatwa sprawa, dlatego że opisy przygotowane zostały w dość specyficznej odmianie wojskowego języka niemieckiego z końca XVIII w.

Wydanie mapy wymagało również pewnych innych umiejętności, nawet z zakresu opracowania graficznego. Reprodukcje map, jakie zamieszczamy, to faksymilia, wymagające zachowania wierności kolorystycznej z oryginałem. Udało nam się stworzyć odpowiednią grupę edytorską i była to jedna z wielu szczęśliwych okoliczności, które nam sprzyjały i mam nadzieję będą nadal sprzyjać. Materiał źródłowy został rozdzielony na cztery proporcjonalne części, z których każda stała się przedmiotem opracowania powierzonego osobnemu zespołowi roboczemu. Miło mi przedstawić obecnych na sali kierowników zespołów edytorskich, odpowiedzialnych za edycję: pana prof. Zdzisława Budzyńskiego z Uniwersytetu w Rzeszowie, który przybył ze znakomitą reprezentacją Instytutu Historii w osobach prof. Jolanty Kamińskiej-Kwak i dr. Franciszka Faluszczaka. Miło mi także widzieć na sali kierownika innego zespołu roboczego, dr. Waldemara Bukowskiego z Instytutu Historii PAN, Oddział w Krakowie. Nie mogli niestety przybyć dwaj pozostali koledzy: prof. Zdzisław Noga z Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie oraz prof. Bogusław Dybaś ze Stacji Naukowej PAN w Wiedniu. Wiem, że na sali jest profesor Bolesław Makarski wraz ze swoim uczniem dr Mariuszem Koprem z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Pan profesor jest znakomitym specjalistą z zakresu badań nazw miejscowych czyli toponomastyki. Mówię o tym nie bez powodu; mapa jest bardzo obfitym źródłem, prezentującym niesamowicie wielki zakres nazw, nie tylko miejscowych, a więc nie tylko osad, ale również tzw. nazw „mniejszego kalibru” – lasów, pól, gór, rzek itp.

Nim zajrzymy do mapy, kilka słów trzeba poświęcić na przedstawienie okoliczności jej powstania, na określenie miejsca, jakie zajmuje, z jednej strony w kartografii swej epoki, z drugiej strony w kartografii ziem polskich. Mapa Galicji nie była przedsięwzięciem odosobnionym, przeciwnie – należy do długiej serii podobnych, wspólnych zamierzeń podejmowanych w monarchii habsburskiej. Jest ona częścią szeroko zakrojonej, planowej akcji kartografowania całego państwa i wszystkich posiadłości domu Habsburgów. Geneza wojskowego kartografowania ziem monarchii habsburskiej, ogólne założenia tej akcji, jej przebieg i rezultaty są stosunkowo dobrze poznane dzięki badaniom historyków kartografii. Projekt zdjęcia całego państwa zrodził się po złych doświadczeniach dla Austriaków, po przegranej wojnie siedmioletniej, gdy generałowie armii austriackiej po niepowodzeniach operacji na Śląsku stwierdzili, że niezbędne są im znacznie lepsze niż do tej pory mapy topograficzne. Wobec tych postulatów cesarzowa Maria Teresa zarządziła wykonanie dokładnego zdjęcia całej monarchii, co zlecono Sztabowi Generalnego Kwatermistrzostwa.

Prace zaczęto od Śląska austriackiego. Od 1765 r. zadanie nadzorował cesarz Józef II, stąd nazwa „zdjęcie józefińskie”. Stosuje się też nazwę „pierwsze zdjęcie wojskowe”. Przyjęto jednolite zasady sporządzania mapy, właśnie w tej dziwnie wyglądającej na pozór skali 1:28 800, ale jest to po prostu relacja pomiędzy 1 calem na mapie i 1000 kroków w terenie, ponieważ taką miarą najczęściej wojsko posługiwało się wówczas. Do 1787 r. skartowano większość ziem monarchii na ponad 3.500 mapach o formacie 24×16 cali. Cały materiał został głęboko utajniony, a dzięki zaangażowaniu państwa w prace kartograficzne i dzięki powierzeniu tego instytucji wojskowej, efekty były oszałamiające. Sprawnie, w krótkim czasie, według nowoczesnych w tamtych warunkach metod, sporządzono wielkoskalową mapę rozległego terytorium o powierzchni 570 tys. km kwadratowych, obejmującego obszary Europy Środkowej oraz znaczne części Europy Wschodniej, Południowej i Zachodniej.

Po zakończeniu zdjęcia józefińskiego prace nadal kontynuowano, m.in. na terytoriach nowo anektowanych. Potem rozpoczęto drugie zdjęcie wojskowe, jeszcze później nadszedł czas na trzecie zdjęcie wojskowe, ale to już historia z II połowy XIX w. Jak doszło do tego, że kartografowaniem części ziem Rzeczypospolitej zajęła się armia austriacka? W 1772 r. w wyniku I rozbioru Austria zajęła południowe ziemie Rzeczypospolitej od Śląska po Zbrucz, które nazwano Królestwem Galicji i Lodomerii. Zajęcie tzw. Galicji w 1772 r. ujawniło palącą potrzebę przygotowania map niezbędnych nie tylko wojsku, ale i nowej administracji. Prace nam mapowaniem prowincji poszły szybko. Najpierw sporządzono najpilniej wymagane mapy demarkacji nowej granicy. Było to ustawianie tzw. „orłów” jak nazywano wytyczanie granicy, ponieważ słupy graniczne oznakowane były godłem cesarskim: dwugłowym orłem. Wyznaczenie miejsc ustawienia tych „orłów” było najwcześniejszym zadaniem kartografów austriackich w nowo zdobytym kraju, ale przygotowane w tym celu mapy objęły tylko rejony przygraniczne, pas wiodący wzdłuż granicy.

Pierwszym ogólnym przedsięwzięciem kartograficznym Austriaków było sporządzenie tzw. mapy politycznej (cywilnej) Galicji dla celów administracyjnych. Zadanie to wykonał jezuita ojciec Józef Liesganig w latach 1772-1774, z wykorzystaniem metody triangulacji. Przygotowana przez niego mapa miała swoje wady. Wywołała zresztą już u współczesnych zarzuty co do metody i precyzji pomiaru, zawierała też mnóstwo błędów w nazewnictwie. Ostatecznie po poprawkach wydano ją w skali 1:288 000. Do naszego zdjęcia wojskowego, przygotowanego wg zasad mapy józefińskiej, przystąpiono w 1775 r. Jednak większość robót wykonano od 1779 do wiosny 1783 roku, czyli w ciągu zaledwie czterech lat. Efektem tych prac jest kompletna mapa Królestwa Galicji i Lodomerii, przedmiot naszego zainteresowania.

Znając miejsce mapy Galicji w kartografii austriackiej, czy szerzej w kartografii europejskiej, spróbujmy zarysować jej miejsce w kartografii nie tyle polskiej, co kartografii ziem Rzeczypospolitej. Nie ma wątpliwości, że sporządzenie tej mapy to przełom. Mapy tak wielkiej skali, takiej precyzji, o takim bogactwie treści, o tak szerokim pokryciu nie znajdziemy w tej epoce. Nie odmawiam wartości innym osiemnastowiecznym mapom, ale te należą do zupełnie innej konkurencji. Różnica z naszą mapą jest kolosalna, uwidocznia się to, gdy zajrzymy w dowolny fragment mapy józefińskiej. Zmiana, a właściwie rewolucja dokonała się pod wieloma aspektami. Jedno z tych przełomowych dokonań to obranie skali wielokrotnie dokładniejszej niż w poprzednich próbach.

Większość map prezentowanych wcześniej na spotkaniu to mapy przeglądowe. Tu mamy do czynienia z mapa topograficzną! Skok do tak wysokiej skali wymuszał zastosowanie nowych metod wykonywania map, przeprowadzenia całościowych, systematycznych prac w terenie na całym obszarze, zastosowania triangulacji, dosyć jeszcze rzadkiej, dokonania pomiarów odległości krokami, pomiaru kątów, użycia stolika mierniczego, nanoszenia punktów osnowy i innych elementów treści sposobem à la vue, czyli z oglądu („okomiaru’), słowem ustalenia wspólnie obowiązującej procedury z etapami obliczeń trygonometrycznych, prac polowych i rysunkowych. Te nowe metody i zasady organizacji pracy ekipy robiącej zdjęcie przedstawione zostały we wstępie do wydawnictwa. Jedna tylko uwaga z tego zakresu: kierunek północny wyznaczono przy sporządzaniu mapy józefińskiej przy pomocy busoli, zatem na biegun magnetyczny, a nie na biegun geograficzny. Różnica pomiędzy nimi jest dosyć zauważalna, zresztą ona jest niestała, ponieważ biegun magnetyczny „pływa” i w różnych epokach znajduje się w innym miejscu. W przypadku końca XVIII w. i tych terenów, które objęła mapa józefińska, różnica między północą geograficzną a północą magnetyczną wynosi ok. 12-13 stopni. Zatem jeżeli weźmiemy arkusz mapy von Miega do ręki, to trzeba go obrócić (w stosunku do naszego przyzwyczajenia, żeby mapy orientować wg północy) o około 12-13 stopni w lewo.

Zawartość treściowa mapy jest bardzo bogata. Została ona nasycona szczegółami oddającymi cechy krajobrazu przyrodniczego, stan osadnictwa i w ogóle stan zagospodarowania terenu. Trudno to bogactwo opisywać, najlepiej zobaczyć je na kilku, kilkunastu przykładach. Mapa oddaje rzeźbę terenu metodą szrafy krzyżowej, obrazuje góry, wzniesienia, krawędzie dolin rzecznych, oznacza strome i łagodne brzegi rzek, wysokie brzegi stawów, doliny, strumyki, wąwozy, jary i wszelkiego rodzaju pagórki, wały, groble. Starannie rysuje elementy hydrografii: rzeki, strumienie, starorzecza, wyspy rzeczne, jeziora i stawy, bagna, pastwiska, łąki z rozróżnieniem na łąki porośnięte krzakami i łąki podmokłe, lasy, gdzie osobno oznacza lasy podmokłe i zarośla. Dobrze też oddaje sieć drożną z rozróżnieniem na trakty i drogi pocztowe, drogi kołowe, polne i leśne, przejścia przez bagna, ścieżki piesze i do jazdy wierzchem. Oznacza mosty murowane i drewniane, brody, przewozy. Rysuje także bardzo dokładnie sieć osadniczą: zabudowę, ulice, świątynie, zagrody wiejskie, dwory i folwarki, uwzględnia zamki i fortyfikacje oraz obwarowania miejskie, urządzenia gospodarcze czyli młyny, tartaki, warzelnie, składy soli, pasieki, szyby, cegielnie, huty, kamieniołomy, karczmy i zajazdy. Także krzyże i kapliczki przydrożne, cmentarze i nawet szubienice.

Ponadto skrupulatnie rejestruje nazewnictwo osad i przysiółków, rzek i strumieni, dolin, lasów i bagien, gór etc., zazwyczaj oddane fonetycznie i mocno zniekształcone, bowiem zostało spisane przez nienawykłe do mowy polskiej czy mowy ukraińskiej ucho austriackiego oficera. Bardzo typowe jest tam nie rozróżnianie dźwięcznych i bezdźwięcznych głosek, stąd mamy całkowite pomieszanie par głosek b/p d/t f/w g/k s/z. Mapa pozbawiona jest legendy. Nie mamy klucza znaków umownych, jakiegokolwiek zestawienia użytych sygnatur, oznaczeń graficznych. Szukano go już wcześniej, ale bez powodzenia. Zapewne takiego klucza nie stworzono specjalnie dla tej mapy, bo mimo generalnej jednolitości przedstawienia treści widoczne są w różnych partiach mapy różnice, nie tylko wynikające z zaangażowania wielu rąk i zindywidualizowania cech rysunku, ale są to różnice w zakresie konwencji symboli. Przykładowo kościoły są symbolizowane na bardzo różne sposoby. Legenda została zrekonstruowana i jest zamieszczona w wydawnictwie.

Jak należy oceniać tę mapę? Czy rejestruje ona obraz terenu z przeszłości w sposób wierny? Historycy kartografii mierzą to na różne sposoby i na różnych przykładach. Stąd wzięły się pewne rozbieżności pomiędzy pomiarami. Tu podam wyłącznie wyniki końcowe dotyczące rozbieżności pomiędzy stanem odrysowanym na mapie a stanem faktycznym. Otóż według tych rozmaitych metod i na podstawie różnych fragmentów mapy, które pomierzono, te rozbieżności wahają się między 200 a 400; 90 a 450; 140 a 250 m. Nie są to złe wyniki jak na tamtejsze możliwości techniczne. Warto wspomnieć, że norma dla map XX w., dla map w podobnej skali, czyli 1:25 000, wynosi +/- 15 m. Nasze własne dotychczasowe doświadczenia są jednak mniej optymistyczne. Wskazują, że stopień deformacji może być większy, a ujawnia się on zwłaszcza w przypadku złączenia kilku sekcji w większą całość.  Bezsporne jest w każdym razie to, że arkusze mogą dość znacznie różnić się wielkością, mimo że powinny być identyczne. Te różnice sięgają nawet 4-5%, mówię o wymiarze liniowym, czyli szerokości bądź wysokości arkusza. Być może, że do błędów wynikających z metody, niedoskonałej precyzji instrumentów, sposobów przeprowadzenia pomiarów doszły jeszcze późniejsze, fizyczne deformacje, których przyczyną byłaby różna kurczliwość papieru i płótna, którym te arkusze są podklejone.

Poza oceną kartograficzną, a więc wierności odwzorowania, wierności powiedziałbym geometrycznej, mapie należy się jeszcze ocena wiarygodności jako źródła historycznego. Takich prób do tej pory jeszcze nie podejmowano. W dotychczasowych opracowaniach, w których służyła jako jedno z wykorzystywanych źródeł obok innych, pisemnych, cieszy się dobrą renomą. Jej przekaz przyjmowany jest bezdyskusyjnie, z kredytem pełnego zaufania. W tym więc zakresie, kiedy idzie o wzajemne, dopełniające się analizy czerpiące z niej i z innych materiałów, do odkrycia zasadniczych dysonansów czy sprzeczności między mapą a materiałami pisanymi nie dochodziło. Były to opracowania z różnych dziedzin, z zakresu dziejów osadnictwa, dziejów miast, geografii historycznej, prace słownikowe, które mimo utrudnionego dostępu jednak z mapy korzystały, aczkolwiek z jej marnych, na ogół czarno-białych kopii. Ponadto zdjęcie józefińskie ma dużą przydatność szczególnie dla innych studiów, np. dla badań archeologicznych. Mapa oznacza dawny zasięg terenów zalewowych, rejestruje relikty obiektów zabytkowych, często dziś już nieczytelne na powierzchni. Przynosi interesujący materiał dla badań urbanistycznych, ponieważ pokazuje układy przestrzenne miast; dla badań regionalnych i lokalnych. Przedstawia wielką wartość naukową także dla innych dyscyplin takich jak nauki o ziemi, studia ekologiczne, badania zmian środowiska. Mapa daje dokładny zapis stosunków hydrograficznych oraz najstarszy, szczegółowy obraz zalesienia.

Jako wyjątkowy, piękny zabytek kartograficzny, wybitne osiągnięcie na tym polu, jest sama w sobie obiektem zainteresowania geografów i historyków kartografii. Sam też przekonałem się o jej dużej wiarygodności, może w największym stopniu przy rekonstrukcji sieci drożnej województwa bełskiego, kiedy konfrontowałem ją z niemal współczesną lustracją dróg, grobel i mostów. Mapa jest też dobrym źródłem do badań onomastycznych, zajmujących się nazwami. Obficie rejestruje nazewnictwo osad, przysiółków, rzek, strumieni, gór i wzniesień. Dostarcza też dokumentalnego materiału dla lokalnych studiów dokumentacyjnych, prac konserwatorów zabytków i przyrody. Była np. wykorzystywana w rekonstrukcji założeń parkowych i opracowaniach dla parków narodowych. Jest też spektakularnym materiałem graficznym, świetnie nadającym się do ekspozycji muzealnych. Była już pokazywana na kilku wystawach, m.in. w Wiedniu, Krakowie, Warszawie (na wystawie w Zamku Królewskim).

Źródłowa wartość mapy bierze się przede wszystkim z tego, że powstała ona w ostatnim momencie przed wielkimi zmianami gospodarczymi i społecznymi XIX stulecia, kapitalistyczną urbanizacją, reformą stosunków agrarnych. Mapa rejestruje obraz wsi u progu kolonizacji józefińskiej i późniejszych przekształceń ustroju wiejskiego, miast u progu przebudowy, np. zniesieniem murów czy wałów, przed regulacjami przestrzennymi; gościńców przed powstaniem dróg bitych; lasów sprzed masowego wyrębu; rzek i strumieni przed przesuwaniem się koryt i melioracjami. Wielka skala, dokładność i czas rejestracji czynią z niej kapitalne źródło, jedyne dające wgląd w krajobraz doby jeszcze staropolskiej na obszarze całej dzielnicy. Tu mała uwaga – Zamość miał pozycję uprzywilejowaną, był porządnie zbudowanym miastem, centrum głównym Ordynacji Zamojskiej oraz twierdzą, stąd zainteresowanie jego układem, kształtem i stąd tyle prac kartograficznych mu poświęcono. To jest specjalna sytuacja, rzecz wyjątkowa, inne miasta – nie mówiąc o wsiach – nie doznały tego szczęścia. Dla nich mapa Miega jest pierwszą tak dokładną, wielkoskalową rejestracją.

Walory mapy sprawiają, że jest ona bezkonkurencyjnym źródłem do poznania krajobrazu przyrodniczego i kulturowego dużej połaci ziem dawnej Rzeczypospolitej. Mapa rejestruje stan na progu epoki rozbiorowej, już pod rządami obcego mocarstwa, lecz jeszcze przed głębokimi zmianami społecznymi, gospodarczymi, które przekształciły krajobraz staropolski i zatarły jego cechy. Dostarczając więc tak szczegółowego materiału jest więc dogodnym punktem wyjścia do rekonstrukcji warunków naturalnych oraz obrazu zasiedlenia i zagospodarowania ziem Rzeczypospolitej aż po średniowiecze włącznie (oczywiście takie próby trzeba podejmować z należytą ostrożnością).

Źródeł absolutnie doskonałych naturalnie nie ma. Myślę, że różne słabości zdjęcia józefińskiego ujawnią się wraz z jego lepszym poznaniem i szerszym wykorzystaniem, do czego mam nadzieję nasze wydawnictwo się przyczyni.

Mapa Galicji to nie tylko materiał sieci kartograficznych, wyposażona jest ona w opisy. Były one również utajnione. Ich istnienie ujawniono dopiero w 1864 r. Opisy sporządzano na miejscu. Informacje wpisywano do zeszytów zakładanych do kolejnych kolumn i sekcji mapy. Opisy, stanowiące tekstowy komentarz do treści graficznych zobrazowanych na arkuszach mapy, przynoszą dodatkowe informacje, dają charakterystyki poszczególnych miejscowości, ich położenia, warunków obronnych, wymieniają solidne, czyli murowane budynki, zwykle są to kościoły, zamki, klasztory, pałace, fortyfikacje. Oceniają możliwości kwaterunkowe, omawiają stan i rodzaj szaty leśnej oraz łąk, pastwisk, bagien, sytuację hydrograficzną, dostęp do źródeł wody pitnej, przedstawiają stan dróg i przepraw w różnych warunkach meteorologicznych, ich przejezdność. Dodają zalecenia, jakimi sposobami można by naprawić uciążliwe odcinki traktów i złe mosty. Na koniec wymieniają góry i wzniesienia dominujące, mogące służyć jako punkty obserwacyjne, orientacyjne, jako stanowiska ogniowe; określają cechy miejscowego pejzażu. Niekiedy dodają uwagi zawierające wskazówki o możliwościach wykorzystania warunków terenowych w działaniach taktycznych.

Nasza edycja zaplanowana jest na 15 tomów. Każdy tom składa się z dwóch woluminów. Pierwszy wolumin, część A, zawiera artykuły wstępne, teksty opisu w języku niemieckim z równoległym tłumaczeniem na język polski, komentarze do opisów, dalej inwentarz nazw na mapie, czyli tzw. toponimię sekcji, indeks łączny map i opisów oraz objaśnienie znaków i napisów mapy, czyli zrekonstruowaną legendę. W drugim woluminie (część B) zostały zamieszczone faksymilia, czyli reprodukcje tych arkuszy, których opisy znalazły się w części A. Dodatkowo załączamy przykładowe arkusze kopii. Tomy obejmujące terytorium współczesnej Ukrainy będą dodatkowo opatrzone tłumaczeniem opisów wojskowych na język ukraiński. To będzie trzeci wolumin – część C.

Publikacja dochodzi do skutku dzięki finansowaniu, jakie otrzymaliśmy z Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki. Dzięki temu możemy bezpiecznie postępować z pracami. Tempo tych prac jest dosyć szybkie. Corocznie wydajemy dwa tomy. Już niedługo ukażą się kolejne tomy, mianowicie tom VI, obejmujący Przemyśl i okolice, przygotowywany przez dr. Waldemara Bukowskiego i prof. Zdzisława Nogę z Krakowa oraz tom XII przygotowywany przez prof. Zdzisława Budzyńskiego, obejmujący północno-wschodnie części dawnej Galicji (okolice Brodów). Całość tego przedsięwzięcia zakończy się w 2020 r. Tym samym zamkniemy tzw. edycję papierową. W ślad za edycją papierową, książkową, chcielibyśmy przygotować edycję elektroniczną, o której od zawsze, od początku myśleliśmy.

Prezentowany dzisiaj tom VIII wydawnictwa mieści w sobie 23 arkusze mapy, obejmujące teren pomiędzy górzystym pasmem Roztocza i Bugiem środkowym. To najbardziej na północ wysunięta część Galicji, która niedługo po jej utworzeniu, bo już w 1809 r. przestała być Galicją, bowiem utracona przez Austrię została włączona do Księstwa Warszawskiego, a później Królestwa Polskiego pod zaborem rosyjskim. Konstrukcja tomu VIII jest analogiczna jak w tomach poprzednich. W pierwszym woluminie zawarto artykuły przedstawiające genezę, metody i zawartość zdjęcia józefińskiego, wstęp edytorski i objaśnienia klucza oznaczeń oraz napisów na mapie. Następnie zamieszczono tekst opisów wojskowych z równoległym tłumaczeniem na język polski. Po nich podano objaśnienia i identyfikację obiektów, wykazy toponimii, indeks. W drugim woluminie mieszczą się faksymilia arkuszy oryginału mapy oraz kilka przykładów wybranych arkuszy kopii.

Na koniec chciałbym zaproponować krótkie zaznajomienie się z mapą, a tym, którzy mieli już okazję ją widzieć, przypomnienie, jak ona wygląda. Na dłuższe rozsmakowanie się w niej czasu dzisiaj nie starczy, ale przecież po to mamy książkę, by moc sięgnąć do niej w każdej chwili, rozłożyć którykolwiek z arkuszy i przeżyć swoistą wycieczkę w czasie, powędrować przez lasy, góry i doliny, przez wsie, miasta i miasteczka, rozpoznać swoje rodzinne okolice w kształcie z przed 230 laty, zidentyfikować charakterystyczne miejsca i obiekty; naocznie uświadomić sobie zmiany, jakie zaszły w krajobrazie. Bardzo zachęcam do takiej podróży „palcem po mapie” a zarazem podróży w przeszłość. Sam doświadczyłem takiego wrażenia, że ta mapa przenosi niejako w inną epokę, pozwala znaleźć się pośród minionego krajobrazu właśnie dzięki swojej sugestywności, obrazowości, dokładności i wyrazistości. Nie kryję, jestem admiratorem tej mapy, wielkim admiratorem. Znam ją od mniej więcej 40 lat, na początku jedynie z czarno-białych fotografii, bo wówczas, w tamtych latach jedynie takie były dostępne, a i tak byłem szczęśliwy, że mogłem je obejrzeć i spożytkować w swoich badaniach. Od dawna pragnąłem ją opublikować, udostępnić, bo ona na to ze wszech miar zasługuje. Dawniej było to zupełnie nierealne z wielu względów: technicznych, poligraficznych, finansowych. Dopiero dzisiaj stało się to możliwe, również dzięki tej przyjacielskiej współpracy, jaką nawiązaliśmy w zespole edytorskim.

Zamość na mapie prezentowany jest na arkuszu 203. Przedstawienie tego akurat miasta na mapie nie jest wielką rewelacją dlatego, że mamy inne świetne plany, ale jak wiemy Zamość był w sytuacji specjalnej. Na mapie Miega mamy uchwycony obrys murów, wewnętrzną zabudowę przedstawioną w postaci kwartałów i ulic. Na więcej w przypadku tej skali nie można było sobie pozwolić. Widoczne są charakterystyczne miejsca, np. Brama Szczebrzeska z traktem wychodzącym dalej, przebiegającym po grobli. Te grzebieniowate oznaczenia wzdłuż drogi to oznaka, że droga biegnie po nasypie. Widoczne są młyny przy Wielkiej i Małej Zalewie. Z drugiej strony mamy Bramę Lwowską i dalej trakt wybiegający w kierunku Lwowa przez Tomaszów. Widoczne są ślady fortyfikacji w pobliżu późniejszej Rotundy na Wielkiej Zalewie, dalej tzw. Zamczysko, czyli dwór Tomasza Zamoyskiego z jego fortyfikacją, który w 1648 r. został zniszczony podczas oblężenia przez oddziały Bohdana Chmielnickiego.

Widzimy także wyspę na rozlewisku dawnego Wieprzca (Topornicy) przy miejscowości Żdanów, gdzie po przeszło dwóch stuleciach, podczas prac archeologicznych prowadzonych przez Muzeum Zamojskie, Andrzej Urbański i Jerzy Kuśnierz odkryli w miejscu dawnego browaru relikty założenia dworskiego, które prof. Ryszard Szczygieł interpretuje jako Skokówkę, starą siedzibę Zamoyskich, poprzedniczkę Zamościa. To chwała tej mapy, bo jeśli ten arkusz nałożymy na współczesną mapę to okaże się, że zarys owej wyspy na stawie stworzonym przez spiętrzenie Topornicy odpowiada dokładnie sytuacji współczesnej. Staw dzisiaj nie istnieje, ale wyspa zarejestrowana na mapie pokrywa się ze wzniesieniem, na którym stał później zbudowany browar. Współzależność położenia pomiędzy tym miejscem na mapie Miega a zlokalizowanymi reliktami dworu Zamoyskich jest wręcz idealna.

Skoro mówimy o dokładności mapy to krótka informacja dotycząca figury Świętego Piątka na Przedmieściu Lwowskim w Zamościu. Towarzyszy jej legenda wyjaśniająca genezę powstania figury. Jedna z jej wersji opowiada, że wystawiona została ponoć jako votum dziękczynne, przez bogatego kupca ormiańskiego, którego w tym miejscu napadli rabusie, ale został uratowany przez mieszczan zamojskich. Nie chodzi tu jednak o legendę, a o usytuowanie tej figury. Ona do dzisiaj stoi na ulicy Świętego Piątka, można ją zobaczyć. Jest to zresztą bardzo ciekawy pod względem architektonicznym obiekt: są tam maski, które chyba jeszcze przed wojną zostały przeniesione do ratusza i wmurowane w jego ściany, natomiast na samej figurze zostawiono kopie. Ta figura jest zaznaczona na mapie Miega, na dawnym Przedmieściu Lwowskim. Naniesiono ją kolorem czerwonym, co oznacza, że figura jest murowana. Wszystko się zgadza. Próbowałem nałożyć ten fragment na plan współczesny i zobaczyć, jaka jest różnica w dokładności umiejscowienia tej figury. Nieco się zawiodłem, było to ok. 100 m różnicy. Nie jest to dużo, nie jest to nieścisłość, która by tę mapę dyskwalifikowała. Poszukałem jednak głębiej i okazało się, że figurę w końcu XX w. przeniesiono, przesunięto o kilkadziesiąt metrów. Zatem jeżeli uwzględnimy poprzednią lokalizację Świętego Piątka z tą zaznaczoną na mapie to okaże się, że one się ze sobą niemal precyzyjnie pokrywają. Podobnie jak w przypadku tej wyspy w Żdanowie. Takich różnych przygód, zaskoczeń, pozytywnych zaskoczeń, z tą mapą jest jeszcze dużo. Można by o tym opowiadać dłużej, ale czas nasz jest niestety ograniczony. Zachęcam do własnych prób, do wczytania się w przekaz, jaki nam przynosi ta wspaniała mapa.

………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………