Ach, co to był za ślub!

Dzięki uprzejmości Pani Ewy Dąbskiej możemy przypomnieć naszym czytelnikom jeden z artykułów śp. dr Bogumiły Sawy, dotyczący Jej badań nad nietuzinkową postacią księdza Mikołaja Kulaszyńskiego i jego rodziną. Przy okazji chcemy przypomnieć zamościanom o przypadającej za kilka dni rocznicy śmierci dr Sawy, która swoje życie poświęciła badaniom historii Zamościa i regionu, pozostawiając po sobie nieoceniony dorobek naukowy.

_____________________________________________________________________________________________________________

Kiedy w 1890 r. wędrował po Zamojszczyźnie 20-letni Ludwik Kulaszyński (1870-1930), dokonując zapisów zwyczajów weselnych, nie przypuszczał zapewne, jak bardzo będą mu za to wdzięcz­ne przyszłe pokolenia.
Pozornie wydawać by się mo­gło, iż to, co czynił, było jedy­nie powielaniem małego wy­cinka pracy wielkiego Oskara Kolberga. A jednak jego zapis posiada dzisiaj znamiona unika­tu i to co najmniej z dwóch po­wodów:
  1. Oskar Kolberg (1814–1890) zbierał materiały etnogra­ficzne dotyczące Zamojszczyzny czterdzieści lat wcześniej niż Ludwik Kulaszyński
  2. Kolberg nie dotarł w naj­bliższe okolice Zamościa, po­przestając jedynie na Tarnogórze, Izbicy i Radecznicy oraz na przedrukowaniu w swoim monumentalnym dziele „Lud – jego zwyczaje, sposób życia…” z 1883 r. rozprawy J. Gluzińskiego „O włościanach z okolic Zamościa i Hrubieszowa”, opublikowanej w „Archi­wum Domowym” K. Wójcickiego w 1856 r. Tak więc rękopis Ludwika Kulaszyńskiego, wykonany na prośbę lub może po­lecenie znanego lubelskiego hi­storyka, bibliofila i etnografa Hieronima Łopacińskiego (1860–1906), posiada dzisiaj szczególne znaczenie dla naszego re­gionu. Dokument ten zachował się w „Zbiorze materiałów etnograficznych Łopacińskiego”, przekazanych po jego tragicznej śmierci do Biblioteki Polskiej Akademii Nauk w Krakowie.
Zanim zajrzymy do pożół­kłych kartek, zapisanych kształ­tnym, czytelnym pismem, war­to wiedzieć, kim był i skąd po­chodził autor. Urodził się w 1870 r. w Zamościu przy ulicy Listopadowej 44, w domu ist­niejącym jeszcze, ale dożywającym już końca swoich dni [stało się to w 1985 r., a mieszkające w nim wdowa Pani Janina Kulaszyńska z córką Marią przeprowadziły się do mieszkania w Zamościu przy ul. Zamoyskiego 32, o czym informowały książki telefoniczne]. Dziadek Ludwika Kulaszyńskie­go  ze strony matki, Jakub Grau (1804-1893) został sprowadzony do Polski przez ordynata Stanisława Zamoyskiego z Frankfurtu nad Menem. Jako budowniczy pieców cegielnianych typu hoffmanowskiego w ordynacji, został z czasem właś­cicielem licznych „włości” w Nowej Osadzie oraz obszernego murowanego domu. Na tle nędznej, drewnia­nej zabudowy żydowskiej tej dzielnicy, uchodził on za kamienicę i tak też go powszechnie nazywano, mimo że był parterowy. Jakub Grau miał dwie córki, z których jedna została żoną zamożnego zamościanina Gałaszkiewicza, natomiast dru­ga, Barbara, poślubiła przy­bysza z zewnątrz – Stanisława Kulaszyńskiego. Z małżeństwa tego urodziło się czterech sy­nów, jednym z nich był właśnie Lud­wik. Uczył się prawdopodobnie w zamojskim progimnazjum, a później w Lublinie, gdzie być może został uczniem Hieronima Łopacińskiego, profesora lubel­skiego gimnazjum. Po ukończe­niu Seminarium Duchownego, Ludwik Kulaszyński nie wró­cił już nigdy na stałe do ro­dzinnego miasta. Pracując w różnych miejscowościach ówczesnej Guberni Siedleckiej (Suchożebry, Siedlce, Mordy, Sarnaki) bywał jednak od cza­su do czasu w Zamościu.
Zasłuchany w opowiadania ojca o stryju księdzu Mikołaju (1828–1901), który jako wikary kolegiaty zamojskiej był współ­autorem (z Mieczysławem Potockim) obszernej monografii o Zamościu, coraz bardziej za­czynał go podziwiać. Za aktyw­ny udział w powstaniu stycz­niowym ksiądz Mikołaj Kulaszyński został uwięziony w zamojskiej twierdzy, a następ­nie zesłany na Syberię. Prze­bywając w Tunce, interesował się zwyczajami mieszkających tam Buriatów i publikował swoje prace etnograficzne w czasopiśmie „Warta”. To działalność stryja zachęci­ła zapewne Ludwika do wędrówek w poszukiwaniu praw­dy o codziennym bytowaniu podzamojskich włościan.

Zamość. Dom Stanisława i Ludwika Kulaszyńskiego. 1978. ul. Listopadowa 44. fot. B. Sawa
Pójdźmy więc z Ludwikiem Kulaszyńskim szerokim gościńcem, na przykład ku Łabuńkom. Po jednej jego stronie stały chałupy, stajnie, obory i chlewy, natomiast naprzeciwko – stodoły, szopy i spichlerze. Taki typ zabudowy sprawił, iż wieś składała się jakby z oso­bnych folwarczków. Chaty sta­ły tak blisko siebie, że budyn­ki inwentarskie zupełnie się ze sobą stykały. Od gościńca i są­siada oddzielał je płot z dartej ze świerków jedliny lub z po­trójnych żerdzi, przybitych do słupów i okręconych tarniną. Same chałupy, niepokaźne i skromne, o małych okienkach, bez buduarków i ozdobnych ganków. Słomiane dachy dobrze chroniły od śnieżnych zamieci. Strzechę zdobił często uszyty ze słomy krzyż. Wejście i jedno okno były od gościńca, a pozo­stałe od obejścia. Chaty z drewna sosnowego i bukowego o dębowych podwalinach, zwa­ne w Zamościu „podbródkami”. Robiono je z gliny lub piasku, wzmacniając deskami i kołka­mi. W izbie podłoga drewniana lub ubita z ziemi. Ściany za­wieszano obrazami świętych. Gdzieniegdzie tykał zegar lub wisiało lustro. Główny sprzęt to łóżko, przy czym biedniejsi spa­li zimową porą na umyślnie do tego celu urządzonych dużych piecach, latem zaś w stodołach na sianie. W izbie były półki na miski, łyżki i garnki oraz stoły i stołki. W komorze prze­chowywano rzeczy rzadziej uży­wane, zapasy żywności i skrzynie na pieniądze, świątecz­ne ubrania oraz naczynia. Ubożsi trzymali w chałupach drób, króliki, a nawet cielęta odsadzone od matek. Zabudo­wania gospodarskie tak były usytuowane, że wraz z domem tworzyły czworokątny okólnik. Ściany z desek wierzchnich z korą, odrzynane od pnia drze­wa, sprawiały wewnątrz wra­żenie przezroczystych, nie przystając jedna do drugiej. Żeby w zimie zabezpieczyć zwierzęta przed mrozem, sporządzał gos­podarz zagatę ze słomy lub pe­rzu, a dla trwałości obijał ją tyczkami.
W takiej scenerii odbywały się sto lat temu huczne wesela, łączące umiejętnie „tradycyjny obyczaj i lekki zabobon”.
Akt I – swaty
Kawaler, zwykle już po wojsku lub szczęśliwie od niego uwolniony, upatrywał sobie dziewczynę we własnej lub pobliskiej wsi. Jeżeli się z nią bliżej nie znał, szukał okazji po temu na sąsiedzkich we­selach albo, co też dawało dobre rezultaty, przyłączał się do gro­madki wracających z kościoła, w której była jego wybranka. Na początek chciał wiedzieć, czy mo­że liczyć na wzajemność. Kiedy miał już tę pewność, oznajmiał za­miar rodzicom. Ci jednak, zwracając większą uwagę na zamożność pan­ny niż na skłonności syna, często bywali przeciwni. Zwłaszcza matka bywała w niemałym kłopocie, kie­dy zdarzyło się jej już wcześniej obiecać swego chłopca innej dziew­czynie. Ponieważ jednak, jak wia­domo, „śmierć i żona od Boga przeznaczona”, najczęściej godzili się na kandydatkę, co oznaczało, że biorą sprawę w swoje ręce. Na­leżało więc najpierw pójść do ko­biety trudniącej się sklecaniem małżeństw, znanej z obrotności i energii. Referując sprawę, obiecy­wali sowitą zapłatę w razie po­myślnego finału. Owa pani szła do rodziców panienki i w sposób zawoalowany zasięgała języka, czy mają zamiar wydać córkę za mąż i czy nie mają już dla niej „ko­go napiętego”. Jeżeli takowego nie było, śpieszyła z pomyślną wiado­mością do rodziców konkurenta.
Ojciec mógł już wtedy szukać w osobach poważnych włościan. Następny etap to odwie­dziny w dzień świąteczny u rodzi­ców dziewczyny. Po zwykłym po­witaniu, kawaler, jego ojciec i dwóch swatów zaczynali roz­mawiać o czymkolwiek i do­piero ogródkami dawali poznać cel swego przybycia. Robili to jednak w taki sposób, by z honorem móc się wycofać w razie niepowodze­nia. Gospodarze tymczasem do­myślali się, w czym rzecz i wyczu­wający to goście mogli przystą­pić do sprawy. Swat prosił więc, by przywołać pannę. Ona zaś, niby o niczym nie wiedząc, wchodziła do izby. Wtedy chłopiec, dobywając butelkę z kieszeni, prosił o kieli­szek i pił do niej pierwszy. Jeśli ona, zasłaniając się fartuszkiem, umoczyła wargi w podanym jej dru­gim kieliszku, oznaczało to, iż jest mu przychylna i za mąż wyjść go­towa. Zadowoleni swatowie wpa­dali natychmiast w szampańskie humory, wychwalając siebie, że tak dzielnie sprawę poprowadzili. Po kilku dalszych kieliszkach naznaczano termin zaręczyn i po serdecznym pożegnaniu (dziewczyna podawała rękę chłopcu przez far­tuszek), goście szli do domu.
Akt II – zaręczyny
W umówiony dzień, a zwykle była to sobota, ojciec konkurenta wraz ze swatami odwiedzał po­wtórnie rodziców panny. W obec­ności kilku sąsiadów sporządzano na piśmie intercyzę przedślubną. Pilnie baczono, by posag równał się w miarę możliwości majątkowi kawalera. Otrzymywał on zazwy­czaj parę morgów pola, konie, na­rzędzia, zaś dziewczyna najczęściej pieniądze, inwentarz i wszystko, co potrzebne do urządzenia gospodar­stwa. Strony umawiały się także, czy młodzi osiądą na swoim, czy u rodziców. Spotkanie kończyło wyznaczenie daty ślubu.
Jednocześnie w sąsiedniej izbie młodzi, sprosiwszy znajome dziew­częta i chłopców, tańczyli przy mu­zyce do upadłego. Bawiono się w wielce popularną „przepiórkę” i nie mniej lubianego „ptaszka”. Konkurent z zawiązanymi oczami musiał szukać dobrze ukrytej na­rzeczonej, gdy tymczasem chłopcy podstawiali mu pod nogi szaflik z wodą; największa była ucie­cha, gdy się w niej skąpał.
Kiedy starsi skończyli układy, przechodzili do taneczników, oświadczając, iż oto młodzi za zgo­dą i błogosławieństwem rodziców postanowili się pobrać, „co daj Boże, aby w dobrą godzinę się stało”. Następowała zamiana srebr­nych pierścionków, po czym wszyscy bawili się do białego ra­na.
Akt III – wesele
Śluby urządzano zwykle jesienią, kiedy komory pełne i roboty pil­nej nie było. Przestrzegano zwycza­ju, by narzeczona nie była obecna w kościele podczas pierwszej za­powiedzi i aż do dnia wesela cho­dziła do kościoła tylko z druhną. Narzeczony miał obowiązek dostarczyć gorzałkę i piwo, zamówić muzykantów i sprawić narzeczonej ciżmy do ślubu. Zarówno on, jak i panna młoda wybierali sobie z grona przyjaciół dwóch drużbów i dwie druhny (starszą i młodszą). W przeddzień uroczystości narzeczona ze starszą druhną   odwiedzała są­siadów oraz krewnych i ściskając ich za kolana, prosiła o błogosławień­stwo. Zwyczaj nakazywał, aby pro­sić o błogosławieństwo każdego, kogo spotkało się na drodze.
W dzień wesela, gdy panna mło­da jeszcze spała, pan młody przy­chodził pod dom z muzyką, aby ją obudzić. Wkrótce zaczynali się schodzić pierwsi weselnicy. Stare kumoszki wraz z druhnami ubiera­ły dziewczynę, pouczając ją gorli­wie, aby podczas ceremonii starała się przyklęknąć narzeczonemu koń­ce sukmany, a podczas wiązania rąk, aby swoją utrzymała na wierzchu. Ważne to było o tyle, że gwarantowało podobno doży­wotnią przewagę nad mężem. Kie­dy już przypięto jej mirtowy wia­nek, szli młodzi na środek izby i, klęknąwszy, prosili rodziców o bło­gosławieństwo.
W tym momencie wkraczali do akcji muzykanci, grając coś nie­zmiernie rzewnego, przy czym wtórował im szloch panny młodej przejętej uroczystością. Z kolei wy­ruszano do kościoła. Na odjezdnym jedna z kumoszek wsuwała pannie młodej za kołnierz srebrną monetę i kawałek cukru jako sym­bole przyszłego dobrobytu. Druh­na natomiast podawała jej bukiet, który ona na ganku rzucała w gó­rę. Była to próba sprawności dla chłopców, bowiem temu, kto go zdołał złapać, należał się przywi­lej pierwszego tańca z panną młodą.
Orszak ślubny składał się za­zwyczaj z sześciu lub więcej fur­manek. Młodych poprzedzali mu­zykanci, a tuż za nimi jechali ro­dzice. Do kościoła wprowadzały przyszłego małżonka druhny, a żo­nę – drużbowie. Podczas ceremo­nii zwracano uwagę, czy świece palą się jasnym i równym płomie­niem, bo miał to być prognostyk na dalsze wspólne życie. Od ołta­rza odprowadzali męża dwaj mło­dzi żonaci włościanie, a małżonkę – dwie mężatki, przy czym powinny to być niewiasty cnotliwe i bogo­bojne. Kawalkada weselna wraca­ła z muzyką, śpiewem i tajemni­czymi okrzykami „teremajda!”. Zwracała uwagę używana wtedy tzw. marszałka, czyli laska przy­brana kogucimi piórami i dzwoneczkami. Jej główna rola zaczynała się jednak dopiero na zabawie weselnej. Oto bowiem będzie musiał z nią tańczyć ten parobczak, któremu odmówi tańca dziewczyna. Po weselu „marszałką”, którą na­zywali wtedy „bają”, zatykało się komin.
Gospodarz domu weselnego wy­prowadzał orszak w drodze po­wrotnej z kościoła, aby poczynić przygotowania na przyjęcie młodych. Jednakże, gdy weselnicy przyjeżdżali przed dom, zastawali drzwi zamknięte. Wtedy starszy drużba pukał i na pytanie: „Kto tam?”, odpowiadał: „Dwa gołąbki ucie­kają od deszczu i chcą tu sobie gniazda uwić”. Wtedy drzwi się otwierały i gospodarz witał nowo­żeńców z tacą, na której leżały pie­niądze, chleb, sól i stała szklanka wina. Panna młoda odbierała ta­cę, wylewając wino po skosztowaniu przez głowę. Na początek od­bywał się taniec zdobywcy bukie­tu z młodą małżonką, po czym zaj­mowała ona wraz z mężem hono­rowe miejsce za stołem. Po obu stronach siadali najbardziej sza­nowani goście, obsługiwani przez starszego drużbę. Młodszy drużba i druhny z przypiętymi do boku białymi bukiecikami z kokardami uwijali się wśród stołów, dolewa­jąc gorzałki z miodem. Specjalne­go zachodu wymagała zwłaszcza ta część izby, gdzie biesiadowała mło­dzież i gdzie było najwięcej śmie­chu i gwaru. Wśród starszych go­ści rej wodzili oczywiście swato­wie. Po uczcie uprzątano stoły. Za­czynały się tańce, przerywane czę­sto wykrzykiwaniem: „A zawracaj do komina, a uważaj której ni ma!”, lub „Świr, świr za kominem, sie­dzi Mazur ze swym synem”, albo „Gdzie tak jedziesz usmolony, a do waszeć szukać żony”. Zwyczaj wymagał, aby zgrabny taniec był suto okraszony jak najgłośniejszym tupaniem.
Starsi weselnicy dowcipkowali, gdy jaki stary kum z kumą ruszali w tany. Nad ranem, kiedy pomęczeni muzykan­ci nie mogli już utrzymać smycz­ków, przystępowano do oczepin. Kumoszki zdejmowały wianek pan­nie młodej, oddając go druhnie, i wkładały zawój z chustki, podci­nając jej nieco włosy.
I znów ruszano w tany, przy czym teraz młoda mężatka musiała choć parę razy obrócić z każ­dym weselnikiem. W tańcu pobrzę­kiwały jej w kieszeni pieniądze, bowiem partner zwyczajowo wkła­dał jakąś monetę.
Weselną swawolę kończyła go­rąca kolacja, po której rozdawano korowaj, przy czym goście brali także po kawałku dla nieobecnych. Ponieważ o tym, czy wesele było wystawne i wspaniałe decydowała liczba korowajów, wypada przypomnieć, iż była to bułka pszenna wielkości bochna chleba, bez droż­dży, i dlatego często mawiano, że ma „zakalec na palec”. Ozdabiano go plecionkami z ciasta lub okrąg­łymi gomółkami w różne esy-floresy. Pełen był barwinku, ułożonego zupełnie jak na głowie panny młodej, łodyg jagód brusznicy, kaliny, jarzębiny lub, zależnie od pory ro­ku, kolorowych kwiatów. Przystra­jano go jeszcze złotymi i srebrny­mi papierkami, trzepoczącymi za każdym poruszeniem.
Poczęstunek korowajem zapowia­dał koniec wesela. Goście rozcho­dzili się do domów lub do stodoły na odpoczynek.
Następnego dnia, jeśli pan mło­dy mieszkał w tej samej wsi, wszyscy zbierali się ponownie i na czele z drużbą niosącym przy­brany korowaj na tacy szli do niego z muzyką na ostatnie już tańce.

Zamość. Dom Kulaszyńskich. Na progu Janina Kulaszyńska z córką Marią. 1978 r. fot. B. Sawa.
Wszystkie dane biograficzne, do­tyczące Ludwika Kulaszyńskiego, uzyskałam od pani Janiny Kulaszyńskiej, mieszkającej w Zamo­ściu przy ulicy Listopadowej 44. Zarówno ona, jak jej nieżyją­cy mąż, którego ojciec był bratem Ludwika, pieczołowicie przechowy­wali i przechowują pamiątki i fo­tografie po obydwu wybitnych Kulaszyńskich, a zwłaszcza po Miko­łaju.
„Tygodnik Zamojski”, nr 20 (286), Zamość, 17 maja 1985 r.

__________________________________________________________________________________________________________

O Mikołaju Kulaszyńskim Pani dr Bogumiła Sawa pisała jeszcze:
1. „Zesłaniec w sutannie” w Tygodniku Zamojskim, nr 5(635), 1991, s. 14-15
2. „Ksiądz Mikołaj Kulaszyński – zamojski regionalista, zesłaniec i pisarz 1828-1901” w Zamojskim Kwartalniku Kulturalnym nr 1(55)1998; s.35-43 z fotografią
Dodatkowo polecamy artykuł o ks. Mikołaju Kulaszyńskim na stronie przewodników zamojskich: http://przewodnicyzamosc.pl/archiwa/13922