z pracy w szpitalu zamojskim w okresie wojny obronnej 1939 roku.
W dniu 1 września 1939 roku, jak co dzień udałam się do pracy. Pracowałam wówczas w Sądzie Okręgowym w Zamościu. Po wejściu do biura słyszę alarm. Próbny alarm – pocieszam się. Niestety okazało się, że tym razem już nie próbny. Dowiaduję się, że Niemcy już o świcie napadli na Polskę, a więc wojna.
Za chwilę razem z koleżankami, już w mundurach, z torbami i maskami p. gaz. jesteśmy w pełnej gotowości. Przed wojną, podobnie jak wiele dziewcząt, odbyłam przeszkolenie na kursie PCK.
Otrzymuję przydział do Szpitala Miejskiego w Zamościu. Jest duży ruch, wszyscy z pośpiechem kierują się do miejsc swego przydziału.
Biegniemy w kierunku szpitala. Jedna z koleżanek zwraca się do mnie przerażona: „słuchaj jest gaz, czuję gaz”. Szybko zakładamy maski. Okazało się, że to nie gaz, ale obawa przed nim wyzwoliła w nas halucynację. W okresie poprzedzającym wojnę dużo się o tym mówiło, ostrzegano nas jak postępować w takich przypadkach.
Dobiegamy do szpitala. Tam otrzymujemy szczegółowe dyspozycje, przydziały obowiązków, sale, itp. Dostaję zeszyt i ołówek, notuję: pierwsi idą ranni żołnierze, potem dzieci, w następnej kolejności kobiety, a na końcu cywilni mężczyźni.
1-go lub 2-go września – dziś już nie pamiętam miał miejsce silny nalot na dworzec kolejowy. Zajeżdżają karetki z rannymi żołnierzami, jest ich masa. Pomna instrukcji podchodzę go przybywających rannych. Zwracam się do leżącego na noszach żołnierza, ręce mi drżą pytam:
– proszę pana, jest pan ciężko ranny?
To co nastąpiło było wzruszające, żołnierz rzekł pogodnie:
„nie siostro, ja nie jestem ciężko ranny” Z niedowierzaniem odchylam koc. Ten młody chłopak jest bez nogi, wokół kałuża krwi.
Proszę pana – pytam dygocąc – a kiedy będzie pan ciężko ranny?!
Na to żołnierz tym samym tonem „kiedy już nie będę miał głowy siostrzyczko”.
Mój pierwszy nocny dyżur w Sali na parterze. Był tam żołnierz, który w wyniku bombardowania koszar został ranny, miał zmiażdżone nogi. Po amputacji leżał nieprzytomnie, miał wysoką gorączkę. Czuwałam klęcząc przy jego sienniku. Chwilami odzyskiwał przytomność i wtedy błagał: „pić”. Uspokajałam go, tłumaczyłam, ze nie można. Chciwie wysysał kropelki z wacika, którym zwilżałam mu usta. W pewnym momencie zwrócił się do mnie przytomnym głosem: „siostro niech mnie siostra podniesie”. Pochyliłam się, żołnierz objął mnie za szyję, podniosłam go i poczułam, że mnie bardzo mocno przytulił do siebie. Za moment ucisk się rozluźnił. Chwyciłam go za puls. Pulsu niebyło. Moje pierwsze spotkanie ze śmiercią…
Pobiegłam do rowu przeciwlotniczego na dziedzińcu szpitala i mocno płakałam. Znalazła mnie siostra Helena, energiczna i opanowana. Skarciła mnie , ze tu płakać nie można, że trzeba było pomagać, są inni ranni, cierpiący i im jestem teraz potrzebna. Pomogło, otrząsnęłam się i w chwilę po tym wróciłam ponownie na salę.
Pamiętam, że w początkach września przyjechał do Zamościa z Krakowa szpital św. Łazarza z zamiarem organizacji szpitala wojennego. W tym dniu było straszne bombardowanie. Biegaliśmy z doktorem Onyszkiewiczem przez dziedziniec szpitalny, kryjąc się pod drzwiami. Byłam przerażona, przylgnęłam do drzewa i miałam wrażenie, że za chwilę w nie wejdę. Kiedy na moment zapanował względny spokój podszedł do mnie jeden z krakowskich lekarzy i poprosił o fartuch. Pobiegłam do dyżurki. Zastałam tam scenę, która wydała mi się ostateczną. W dyżurce byli lekarze i ksiądz z kościoła św. Katarzyny. Wszyscy przerażeni, przeświadczeni, że to już kres, ze za chwilę już nas nie będzie. Pamiętam słowa księdza; „Kochani to koniec świata”. Wszyscy uklękli i pogrążyli się w modlitwie. Ja również. Na ten moment wbiega wspomniany lekarz:
„A siostra co tu robi?!
– Modlę się – odpowiadam przerażona.
„Proszę fartuch i siostra pójdzie ze mną”.
W kancelarii był punkt opatrunkowy. Do godziny 3-ciej nad ranem robiliśmy opatrunki. ja podawałam narzędzia, nie miałam pojęcia co jak się nazywa. Doktor był wspaniały, rugał mnie i strofował przez cały ten czas. Pot spływał po nas strugami. Kiedy zakończyliśmy opatrywanie ostatniego rannego, doktor zapytał:
– „siostro, pani zawód?”
– Ja jestem pisarczyk, urzędas – odparłam speszona.
– „Siostra jest wspaniała, moje gratulacje, kończyć studia i powinna pani zostać lekarzem”.
Podniosło mnie na duchu, jednak aktualna sytuacja i rozwój wypadków, bynajmniej nie sprzyjały podjęciu decyzji, jaką sugerował mi doktor.
Walki trwały, rannych przybywało, coraz częściej docierały informację o zbliżających się Niemcach. Szpital przeżywał ogromne kłopoty, brakowało leków, środków opatrunkowych, żywności.
Ranni, nocami w gorączce błagali o tabletki, pomagałyby im zasnąć, znieść ból, może na chwilę zapomnieć o tragedii, która tak niespodziewanie stała się ich udziałem. Pamiętam, bywało, że podawaliśmy cierpiącym puste opłatki po lekach. To wracało im spokój. Rano dziękowali za skuteczne środki, której pomagały im przetrwać noc, sprowadziły sen. Były to małe oszustwa, do których zmuszała nas sytuacja, bez których los tych biedaków byłby jeszcze straszniejszy.
Żołnierze dzielnie znosili swoje cierpienia.
Nie odbywało się i bez sytuacji zabawnych, które w tych tragicznych dniach wnosiły nutę optymizmu, przywoływały uśmiech na twarzy, pozwalały na moment zapomnieć, że toczy się wojna i wokół jest tyle nieszczęścia.
Na mojej Sali leżał żołnierz o nazwisku Leszczyński. Bardzo cierpiał. Był przy tym zazdrosny o pozostałych pacjentów, zazdrosny w ten zabawny, rozbrajający sposób. Wystarczyło podejść do chorego obok po to, by np. podać mu wody, wtedy zazdrośnik wybuchał:
– „Siostro! a ja?!- ależ naturalnie, już – odpowiadałam i spieszyłam do jego łóżka, by nawet na moment nie poczuł się gorszy, opuszczony.
Czasami jego zniecierpliwienie przybrało bardziej zdecydowana formę, wówczas wyjmował zagłówek z łóżka i rzucał nim w środek sali. Był znany z tej swojej zazdrości, jednak wszyscy traktowaliśmy go z sympatią, bo był człowiekiem o wspaniałej duszy i fantazji.
Wiadomości o zbliżających się Niemcach wywoływały niepokój tak wśród personelu szpitala, jak i wśród rannych. Siostra Helena wraz z dozorcą szpitalnym przygotowywała butelki z benzyną. Myelitis palic nimi czołgi, kiedy Niemcy wejdą do Zamościa.
Chorzy bardzo różnie przygotowywali się na wejście Niemców. Pamiętam kapitana Dobrzańskiego. Był ciężko ranny, miał amputowana nogę. Nerwowo wyjmował wszystkie posiadane dokumenty. „Siostro proszę to spalić, proszę to koniecznie spalić, wszystko razem z mundurem”.
W jednej Sali leżał profesor, którego nazwiska już dzisiaj nie pamiętam. Przybył ze szpitalem krakowskim i w międzyczasie zachorował na zapalenie płuc. To było 12-go września. Weszłam do jego Sali, stanęłam przy łóżku.
– „Siostro, czy siostra ma dostęp do apteki” – zapytał
– Tak – odpowiedziałam – a o co chodzi?
– „Siostro ja proszę o truciznę” – wyznał cicho.
– „Jak to truciznę? – zawołałam poruszona.
– „Siostro – odrzekł spokojnie – Niemcy są już tuz tuż, a ja tego nie przeżyję. Dziecko – dodał miękko – mam córkę w twoim wieku, ale nie wytrzymam tego co nastąpi, proszę o truciznę”
Te dramaty. które rozgrywały się co chwile na moich oczach spotęgowały się jeszcze bardziej, gdy nadeszła wieść o wejściu Niemców do miasta. Był 13-ty września około godz. 19-tej. W budynku szpitalnym nie było światła. Ciemno, cisza. Ogromne przygnębienie i niepokój. Nagle zajechał pracownik szpitala, który wcześniej, motorem jednego z rannych wybrał się na zwiad. Był roztrzęsiony.
„Niemcy już są!” – zawołał.
Powstała wówczas wielka panika wśród cywilów tym większa, że wszyscy lżej ranni żołnierze powychodzili z bronią do okien oświadczając nam, że będą bronić szpitala. Wówczas zaczęliśmy obchód po salach prosząc i nakłaniając żołnierzy do oddania broni. Starałyśmy się wyperswadować im myśl o walce, a jednocześnie uspokoić, dodać otuchy.
Po niedługiej chwili Niemcy wtargnęli do szpitala. Butni, hałaśliwi, groźni. Przeprowadzili lustrację, ostrym tonem wydali dyspozycje. Zarządzili, że natychmiast ma być sporządzony spis rannych, żaden żołnierz nie ma prawa opuścić szpitala. Odpowiedzialnym za dotrzymanie warunków wyznaczyli doktora Boguckiego, czyniąc z niego tym samym zakładnika.
Po strasznej pełnej grozy i niepewności nocy, przystąpiliśmy do sporządzania listy pacjentów. Od tego momentu zaczęły się nowe dramaty. Niektórzy lżej ranni pragnęli za wszelką cenę wydostać się ze szpitala. Pomagałyśmy im w ucieczkach mając świadomość, że śmiertelnie narażamy doktora Boguckiego. Nawiązałam kontakt z moją przyjaciółką Marią Zipser, która pracowała jako siostra PCK w szpitali w sądzie. Przysłała mi paczkę w której znajdowała się mapa, żywność i cywilne ubranie męskie. Ponieważ otrzymałam 900 zł odprawy z sądu, tymi pieniędzmi obdzielałam uchodźców. Podobnie stało się i teraz. Janusz Wachełko, bo tak nazywał się żołnierz, któremu pomogłam w ucieczce, przekroczył bramę szpitalną strzeżoną przez wartowników niemieckich, jako mój brat, szliśmy pod rękę, a tak naprawdę skóra nam cierpła. Kiedy minęliśmy już park poszedł sam z daleka pokiwał mi ręką.
Następnego dnia podczas wizyty doktor Bogucki widząc puste łóżko zapytał minie na osobności:
– Siostro co z tym Wachełko?
– Panie doktorze dziś w nocy umarł – odpowiedziałam.
Doktor przyjrzał mi się uważnie – siostra wie, że jestem zakładnikiem. ostatnie upomnienie i wyrzucę, wyrzucę ze szpitala!”.
– Tak, wiem – odparłam skruszona i przerażona niebezpieczeństwem.
Wiedziałam, ze ratując jednego, śmiertelnie narażam innego człowieka. Przed takimi wyborami stawałam niemal co dzień.
Pamiętam też noc z 19-do na 20-go września. Miałam wtedy nocny dyżur. Przed świtem było słychać strzały z różnych stron. Wstąpiła w nas wszystkich otucha, chodzimy wśród chorych, uspokajamy ich: „To nasze wojsko, to biją się Polacy, na pewno przyniosą nam wolność”. Wszyscy pełni nadziei, podniesieni na duchu. Oczekiwanie, co będzie dalej.
Po pewnym czasie strzelanina jakby ucichła. Do szpitala zaczynają napływać pierwsi ranni. Dowiadujemy się, ze w starciu z najeźdźcą siłą wroga nasze wojsko zostało rozbite.
Na moja salę przyniesiono na prowizorycznych noszach z drabiny ciężko rannego chor. Beckera. Przyniosły go dwie bohaterskie dziewczyny, siostry Grymuzówny z Zamościa, jak się później okazało. Miał przestrzelone obie ręce, rany postrzałów brzucha, ogromny upływ krwi. Doktor Onyszkiewicz natychmiast zrobił opatrunek.
Zaraz tez Niemcy zażądali ścisły spis. Wkrótce potem przeprowadzili ścisłą selekcję. Żołnierzy zaczęto przenosić do szpitala w gimnazjum. Tam też przeniesiono po kilku dniach chor. Beckera.
Niedługo po tym wkroczyli Rosjanie. Znów panika, znów przerażenie. Nasi oficerowie błagali żebyśmy pomogły usunąć im wszystkie dowody świadczące o ich wyższej szarży. Przenosiłyśmy ich z łóżek na sienniki, na podłogę, paliliśmy dokumenty, mundury.
zapanowała bieda. Przykro o tym wspominać, ale to są fakty, które niejednokrotnie przesadziły o losie rannych. W tym czasie szpital został opanowany przez Żydów. Kierująca szpitalna apteką pani Huberman kategorycznie odmówiła wydawanie leków dla polskich żołnierzy. Apteka została zamknięta, „nie ma dla polskich żołnierzy lekarstw, nie ma nic” – oświadczyła kategorycznie. Na szczęście siostra Helena Wróblewska dysponowała zapasowym kluczem od apteki. Wykradałyśmy więc regularnie potrzebne lekarstwa, bo był to jedyny sposób na ratowanie naszych biednych rannych. Tragicznie wyglądała sytuacja z wyżywieniem, tym tragiczniej, że w wielu przypadkach braki wynikały ze złej tych, którzy mieli do nich dostęp. pamiętam, że pewnego ranka wybraliśmy się z siostrą Janina Olszewską po chleb dla chorych. Miałyśmy na sobie białe fartuchy z czerwonymi krzyżami. Wyjaśniłyśmy, ze chcemy kupić chleb dla szpitala. Na to otrzymaliśmy od sklepowej – Żydówki ostra odprawę, że nie ma chleba dla polskich żołnierzy i kilka razy wymierzonych miotłą.
Łzy, bezradność i ogromny żal, Było naprawdę ciężko. Naprawdę nie miałyśmy już co dać do jedzenia naszym chorym. Te i podobne sytuacje wywoływały ogromne napięcia nerwowe, coś się wtedy w człowieku buntowało, trudno było się powstrzymać od gorzkich myśli i słów.
Pamiętam, że przez pewien czas, na mojej sali leżeli żołnierze radzieccy. Spełniałam rzetelnie swoje obowiązki, podawałam im leki, sprzątałam, karmiłam. Jeden z nich starszy rangą próbował wciągać mnie w dyskusję. Broniłam się przed tym ale jak już wspomniałam, żyliśmy wszyscy w ogromnym napięciu i nieprawości, nerwy zawodziły. Nieopatrznie wypowiedziane przeze mnie słowa, ze my Polacy mamy swój honor i na pewno doprowadzimy do tego, ze nasz kraj stanie się wolny, wywołały u mojego rozmówcy falę gniewu. Zdecydowanym ruchem chwycił mnie za kołnierz fartucha i wyprowadził na korytarz. Byłam przerażona. Ten człowiek, który niedawno prowokował mnie i usiłował wciągnąć w rozmowę, teraz rozgniewany, kategorycznie oświadczył, że zaprowadzi mnie na NKWD, a tam wyjaśnią mi kto ma rację. Uratował mnie refleks siostry Heleny. Widząc co się dzieje błyskawicznie zorientowała się w sytuacji i zaczęła tłumaczyć, ze ja jestem po prostu głupia, niedorozwinięta i nie warto zwracać uwagi na to co mówię. Żołnierz zdawał się nie być przekonany. „To dlaczego ja trzymacie ?” – zapytał. „A kogo mamy brać, nie ma rak do pracy, a ona się przydaje robi wszystko”. Dosłownie wyrwała mnie z jego rąk i umieściła w magazynie z brudna bielizną. Siedziałam tam dwie lub trzy doby, bo mój niefortunny rozmówca nie dawał za wygraną i wciąż się dopytywał „gdzie jest ta Sonia głupczyk”. (….)
Często wspominam siostrę Helenę Wróblewską, energiczną, dzielna, wspaniałą kobietę. Z jakim oddaniem pracowała wśród rannych, ile otuchy wnosiła. Zawsze opanowana, gotowa do czynu. Nigdy nie opuszczała rannych. Nawet w czasie nalotów, w najcięższych chwilach była na sali, niosła spokój i pokrzepienie. To dzięki niej pokonywałyśmy własny strach i wszystkie szłyśmy za jej przykładem.
Wspominam siostrę PCK Janinę Olszewską. Stawiła się w zamojskim szpitalu prosto z urlopu. Nie miała nic. Cały dobytek i odzież przepadły. Ofiarnie pracowała wśród chorych. W ciężkich chwilach dokonywała cudów w zakresie aprowizacji. Nocami choć to było zabronione, krążyła po mieście i okolicy, tylko sobie znanymi drogami i sposobami zdobywała żywność dla rannych żołnierzy.
Odwiedzała też szpital Pani Mikietowa z Klubu Obywatelskiego Kobiet, do którego i ja przed wojna należałam, troszcząc się o rannych, wspomagała jak mogła. Wielu zacnych ludzi, cywilnych mieszkańców okazywało nam pomoc. Pamiętam żonę właściciela klinkierni. Prała bandaże, bo obsługa szpitala nie nadążała z przygotowaniem materiałów opatrunkowych. Nasi lekarze doktor Bogucki, doktor Onyszkiewicz, doktor Kulesza. Pracowali nie licząc czasu, nie bacząc na trudy. Świadomi tragizmu sytuacji, ograniczeni niedostatkami leków i środków nie zrażali się, stali na swoich posterunkach, ratując życie tym, którzy kładli je w ofierze Ojczyzny.
Siostra Zofia Dąbrowska – Rekiel opuściła szpital w roku 1940, z chwila gdy odeszli z niego ostatni żołnierze. Jako żołnierz ZWZ – AK zaprzysiężona w 1940 roku w Zamościu. Przez cały okres okupacji czynnie uczestniczyła w życiu podziemnym Polski. Początkowo była łączniczką, kolportowała tajna prasę. Po aresztowaniu, przeniosła się do Józefowa i pracowała w Nadleśnictwie. Od 1942 roku jako sanitariuszka należała do grupy dywersyjnej „Wira”. Od października 1942 do lipca 1944 r. po ps. Zofia” pracowała w Zwiadzie Konnym OP( Obwód Zamość pod dowództwem Stefana Suchodolskiego. W roku 1943 zorganizowała w Zwierzyńcu Wojskowa Służbę Kobiet. Ofiarnie pomagała więźniom obozu zwierzynieckiego dostarczając im jedzenie. Współorganizowała ucieczki z transportów ludzi wywożonych do KL Lublin. W ramach RGO zajmowała się przejmowaniem dzieci polskich z wysiedlonych wsi i rozmieszczaniem ich w polskich rodzinach. (…)
Materiał pochodzi z maszynopisu „Żołnierze września” przygotowanego do wystawy w Muzeum Barwy i Oręża „Arsenał” w 1989 roku przygotowanej przez: Irenę Cecot, Tomasza Sałka, Mirosława Bańkowskiego. Opracowanie graficznie Andrzej Kopciowski.